Historia
Szkoła we krwi skąpana, prócheńscy męczennicy

Szkoła we krwi skąpana, prócheńscy męczennicy

Dokumentem wydanym w Warszawie na początku lutego 1875 r. prawosławny arcybiskup Joanniciusz zlecił protojerejowi Liwczakowi zawiadomić go o potrzebach poszczególnych parafii i o planach roztoczenia opieki duszpasterskiej nad nimi.

Istnieją wątpliwości, czy arcybiskup dokładnie wiedział o tym, co dokonuje się w parafiach po rzekomym zjednoczeniu unitów z prawosławiem. Z pamiętników bialskiego dziekana wynika, że Liwczak o krwawym nawracaniu wcale go nie informował. Czyżby sam nie wiedział? Wszak więzienia bialskie wciąż zapełniały się opornymi. Chyba nienadaremnie śniła się arcybiskupowi krew. A tymczasem w Próchenkach działy się dantejskie sceny.

O wydarzeniach z ok. 20 lutego 1875 r. tak relacjonowała później Helena Filipczuk: „Zwykle kozaków przedtem upajano, gdyż niektórzy nie chcieli iść bić. Strach patrzeć, jak bito. Naprzód do naga rozbierano, skóra pod razami wznosiła się, siniała, czerniała, puchła. Z początku bito na dworze, ale mróz był tęgi, naczelnik zmarzł, więc wszedł do szkoły i kazał po jednemu wprowadzać numery, tj. wszystkich mieszkańców jednej chaty, te były ponumerowane. Zwykle zaczynano od najmłodszego. A jak się napatrzyli na ból dzieci, to szli rodzice. Jęki męczonych rozlegały się wszędzie, a sprzed szkoły nie można się było ruszyć, bo kozacy nahajkami do kupy wszystkich spędzali, aby nikt nie uszedł. Ludzie, słysząc skargi i jęki mordowanych, stali i modlili się, i cały lud tak zajęty był tym błaganiem do Boga, że nawet jakoś na duszy słodko było. Zdawał się ten czas nie tak straszny i nawet niejeden ochotnie czekał swego porządku numerowego. Moja towarzyszka, Ewcia, mówiła: «A czemuż to już mnie nie biorą? Przykrzy mi się stać!». Tak po kolei bito bez ustanku, kozacy się zmieniali aż późno w noc. Już musiała być blisko 10.00 wieczór, kiedy rozpuszczono ludzi do chat, i tego dnia, tj. w poniedziałek, nie przyszła jeszcze na nas kolej. Tylko sąsiad nasz Jozafat [Hryciuk – JG] okrutnie był męczony. Wytrzymał przeszło 200 i więcej nahajek tego dnia, a bito go jeszcze we wtorek i we środę. Naczelnik kazał po 60 nahajkach, czy innej liczbie, zatrzymać się i pytał Jozafata «A cóż ty teraz zgłasnyj?» [tzn. czy zgadzasz się JG] A on nic nie mówi, tylko trochę się podniósł z ziemi i klęczy. «A będziesz do cerkwi chodził?». «Jak będzie monstrancja i organy wrócą, będę!» Nową ilość nahajek przypisał mu Klimenko i Jozafat wśród nich tak cicho jęczał: «O Matko Boska, ratuj mnie!». «Zaraz cię Matka Boska poratuje!» i jeszcze dodać mu kazał 30 nahajek i pyta: «A cóż, nie poratowała cię twoja Matra Dei?». I Klimenko trzy razy kazał przestawać i pyta, a Jozafat znów powiedział: «Ja raz mówiłem, jak będzie monstrancja i organy». Za to nowe nahajki. Potem znów nowe mu wyliczono za to, że nie odpowiadał. I krew się już lała. Na poły umarłego odniesiono do chaty, gdzie tych wszystkich, co pomdleli, zanoszono. Niby szpital, ale nazajutrz od tych, co tam leżeli, zaczynano bić. Córka Jozafata aż mdlała z bólu, patrząc na męki ojca. We wtorek tak samo lecieli przed świtem kozacy przez wieś, zagarniając przed szkołę wszystkich, co żyli. Kozak Sztukin szczególnie był okrutny. Pięścią walił w głowę, kto nie dość szybko przychodził i wywracał. Ja tego dnia nie byłam. Rodzice ukryli mnie na strychu w słomie. Matka pierzyną przykryła i kazali być cicho. Jeszcze w nocy tam mnie zaprowadzili i cały dzień słyszałam jęki i ciągle myślałam, że to rodziców biją. Tak długi był ten dzień w słomie. Kozacy przyszli do chlewa, gdzie byłam pod strychem ukryta, po konie, myślałam, że mnie zobaczą, a mróz był straszny tego dnia. Jak w wieczór matka przyszła po mnie, cała byłam obmarznięta szronem. Matka pocieszała: «I nas bili, ale nie bardzo. Siostra tylko zemdlała i teraz chora. Ty byś nie wytrzymała, za młoda jesteś». We środę ojca i matkę tak bili, że ojciec omdlał. Znów cały dzień straszne jęki”.

21 lutego 1875 r. mieszkańcy z Olszanki i okolicznych wsi, nie wiedząc o tym, co się dzieje w Próchenkach, przedzierali się do kościoła i dawali na dziewięć Mszy św.; wszyscy się modlili, aby Pan Bóg ludziom dał wytrwanie. 22 lutego 1875 r. władze zwołały całą gminę do Próchenek, bo miał przyjechać nowy naczelnik Gołowiński. Ludzie, nie znając go, cieszyli się, że będzie lepszy. „Tymczasem kozacy zapędzili ludzi z całej parafii do Próchenek, ustawiając na gościńcu w trzy rzędy wzdłuż przez wieś. Potem pognali ich na przełaj przez rowy i płoty śniegiem zasypane. Kto się zapadał w dziury pod śniegiem, tego dźwigano razami nahajek. Ustawiono wreszcie znowu trzy rzędy twarzą do wiatru. Każdemu zabrano jakiekolwiek pożywienie i ułożono w kupki. I znowu wodzili ludzi przez całe pole zawsze twarzą do wiatru. Pomiędzy wygnanymi był gospodarz Makary, który całą zimę od jesieni chorował na tyfus i ledwo na nogach mógł się utrzymać. Nie miał sił stać tak długo, więc zmęczony przysiadł na śniegu. Kozak kopnął go, aby wstał. Makary usłuchał. Za chwilę powtórnie usiadł. Kozak znowu go kopnął. Tym razem tak mocno, że Makary się wywrócił. Kozak począł go targać i ciągać, aby wstał. Ludzie mówią: «Dajcież spokój, toć on już nieżyw». Kozak się zezłościł: «Co nieżywy, udaje!». Śniegu wziął w usta, zrobił wodę i splunął na Makarego, aby go ocucić, bo twierdził, że zemdlał; wzięto go na wóz i odwieziono do domu. Ale Makary na dobre był umarł, ale już do ciała jego nie dopuszczono nikogo, pilnowano, aby ludzie nawet się przy nim nie pomodlili. Pogrzeb sprawili mu zdrajcy Paweł, Michał i kozacy. Do popa trumnę zawieźli. Kiedy Makary umarł, ludzie zaczęli głośno mówić: «My tu poumieramy wszyscy w tym śniegu, wszystkim nam będzie śmierć i będziecie musieli jednego po drugim odwozić». Kozacy przestraszeni odstąpili i pozwolili ludziom wrócić na gościniec i nie bronili stawać w kupie” – zapisała Helena Filipczuk.

Józef Geresz