Szlachta na zagrodzie
Gdy piszę te słowa, Państwowa Komisja Wyborcza nie podała jeszcze żadnych wiążących wyników, więc opieram się li tylko na danych statystycznych, tzw. exit poll, oraz na cząstkowych wynikach podawanych przez PKW z częstotliwością jeden komunikat na cztery godziny. Rozumiem jednak, że taką prędkość ma w Polsce machina wyborcza, i nie mam większego żalu o to, iż natychmiast nie znamy ostatecznych notowań wyborczych. Można jednak dokonać jakiegoś posumowania tego, co wydarzyło się w ostatnią niedzielę. Mimo szału radości w większości sztabów, co może wydawać się dziwne, zza szarych cyferek notowań wyborczych wyłania się jakiś obraz Rzeczpospolitej Samorządowej, którą dla większego kolorytu nazywam Szlachecką. Dla młodszej części elektoratu możliwość wzięcia udziału w wyborach jest jakąś formą nobilitacji, dołączenia do grona tych, którzy (ponoć) decydują o przyszłości. Osobiście nie przykładam aż tak wielkiego znaczenia do aktu elekcyjnego w demokracji, ponieważ nie wiąże się on dla mnie z wzięciem na siebie odpowiedzialności za dokonany wybór. Ileż to razy już dokonywaliśmy jakichś wyborów, a potem znajdowaliśmy się w gronie krytyków wybranych władz, skrzętnie ukrywając fakt poparcia ich w momencie wyborczym. To już samo świadczy o słabości tegoż systemu, będącego doskonałym miejscem ukrycia frustratów maści wszelakiej. W słuszności tegoż przekonania utwierdza mnie lektura większości wpisów na forach internetowych już w kilka minut po zamknięciu lokali wyborczych. Jakaż więc Szlachecka Rzeczpospolita wyłania się po tegorocznej elekcji samorządowej?
Czyż podział jest złem?
Otóż wydaje mi się, że mimo powtarzanych jak mantra zaklęć o odstąpienie od polityki w ramach samorządowej elekcji, społeczeństwo nasze wykazało się raczej zdrowym podejściem. Mówienie o jedności jako jedynym leku na chorobę naszego państwa ma o tyle sens, że wskazywać winno na Polskę jako wartość najwyższą, której żaden z partyjnych bossów, ani żaden szaraczek z szeregów poszczególnych ugrupowań nie może zdradzić na rzecz jakichkolwiek własnych korzyści. I nic ponadto. Normalną rzeczą są różnice pomiędzy ludźmi, nie tylko w kolorze oczu czy wysokości wzrostu, ale również w poglądach na własny kraj i jego uporządkowanie. Z tegoż zróżnicowania wynika istnienie partii politycznych, które są reprezentantami owych naszych zapatrywań i oczekiwań. Mówienie, iż na polskiej scenie znajduje się miejsce dla jeszcze jednego czy kilku podmiotów politycznych, jest jednak nadal wróżeniem z fusów. Wydaje się, że wskaźniki poparcia dla poszczególnych partii, nawet jeśli zanotowały one jakieś spadki w tych wyborach, to jednak wskazują, że Polacy zaakceptowali podział polityczny polskiej sceny i nie mają zamiaru z niego rezygnować. Zacietrzewienie niektórych „internetowych” zwolenników poszczególnych ugrupowań również zdaje się potwierdzać fakt swoistej petryfikacji naszego politycznego teatrum mundi. Co więcej, wskaźniki reprezentacji poszczególnych komitetów wyborczych w sejmikach samorządowych pokazują, że również na tym poziomie deklaracje partyjne odgrywają swoją rolę. Oznacza to więc, że w społeczeństwie naszym mamy przynajmniej w namiastce myślenie jakimiś wartościami, które mogą być nieakceptowane przez adwersarzy, ale jednak decydują o naszych preferencjach. W tym sensie jestem w stanie zgodzić się z Barbarą Fedyszak-Radziejowską, że w tych wyborach demokracja została obroniona. Nie przez partie, ale przez obywateli.
Racjonalizm społeczny
Innym zauważonym przeze mnie symptomem, który może jakoś świadczyć o budzeniu się ducha republikańskiego w narodzie, jest rozrzut głosów pomiędzy kandydatami na burmistrzów i wójtów, a procentami dla poszczególnych partii politycznych. Biorąc np. Poznań pod uwagę, okazuje się, że choć sam Ryszard Grobelny uzyskał 49,52% głosów, to jego komitet wyborczy w szrankach o fotele rady miejskiej uzyskał raptem 18,47%, czyli tyle samo co PiS, którego kandydat na prezydenta zyskał tylko 14%. Oznacza to ni mniej ni więcej, że elektorzy rozróżniali pomiędzy tymi, którzy zasiadając w ławach rajców miejskich mają sprawować funkcję kontrolną nad zarządem, w czym muszą kierować się sumieniem i wartościami, a tymi, którzy zarządzają miejskim dobrem i raczej winni wykazywać się skutecznością. Podobnie sprawa wygląda chociażby w Warszawie (H. Gronkiewicz-Waltz uzyskuje 53,34%, zaś popierająca ją PO tylko 44,07%), a nawet w „wsławionych” złośliwą manipulacją TVN Siedlcach (prezydent W. Kudelski 58,08% – PiS 35,65%, zaś PO 25,79% – M. Dobijański 14,80%). Nie chodzi tu jednak o szermierkę liczbami, ale o fakt, że ludzie umieją rozróżniać i wybierać, kierując się własnym rozumem. Nie zmienią tego żadne internetowe czy telewizyjne lemingi, ani tryskające finezją Mike’a Tysona karteczki wyborcze, zachęcające do „podziękowania” temu czy innemu włodarzowi miejskiemu. Dla partii politycznych winien to być wyraźny znak, że czas klipów wyborczych raczej się kończy, a zaczyna stawianie pytań.
I śmieszno, i straszno
Przyznam się, że to, co dla mnie było w wieczór wyborczy swoistym kuriozum, to zachowanie się mediów. Pominę milczeniem bzdetność niektórych reporterów, którzy za wszelką cenę starali się wydobyć z Cz. Bieleckiego, czy odejdzie z polityki, lub przekonywali J. Kaczyńskiego, że jego ocena sytuacji jest błędna. Dla normalnego widza dziennikarz winien być dziennikarzem, a nie przedstawicielem adwersarzy danego polityka. Na tym polu widać gołym okiem dokonane już zmiany w TVP. Zadziwiła mnie swoista złość, jaka emanował od niektórych publicystów, że oto znowu nie poszło tak, jakbyśmy chcieli. Ciągłe gaworzenie, komu spadło, a komu się podniosło, przypominało spotkanie geriatryków, marzących o nowej Viagrze, aniżeli komentarze ludzi trzeźwo oceniających to, co dokonało się w elekcyjną niedzielę. Zaś ciągłe wspominanie o p. Kluzik-Rostkowskiej i jej ugrupowaniu było niczym szamaniczna modlitwa o deszcz, w dodatku odmawiana na afrykańskiej pustyni. Może więc czas na „reformę mediów”?
Ks. Jacek Świątek