Tajemnica tkwi w prostocie
Już na progu wita mnie łagodnie usposobiony pan Zbigniew, który - jak przystało na mężczyznę - chce uciekać do pracy, zastrzegając, że nie będzie się wtrącał w „babskie” rozmowy. Proszę jednak, by został z nami, dodając, że przecież nie można rozmawiać o małżeństwie bez męża. Dom skromny, lecz czuć w nim niezwykłą gościnność gospodarzy i rodzinne ciepło. - Żadnych sensacji u nas pani nie znajdzie - ostrzega mnie z filuternym uśmiechem pani Albinka. Odpowiadam, że nie po sensacje przyjechałam, a po lekcję dostrzegania piękna oraz wartości w prostocie i dniu powszednim. Państwo Dołęgowie znają się od dziecka. Urodzili się tego samego roku, pochodząc z tej samej wsi i od najmłodszych lat spędzali razem wiele czasu. Kiedy nie było telewizorów ani smartfonów, życie towarzyskie młodych kwitło. Każdą wolną chwilę wykorzystywali na wspólne zabawy, spotkania po domach. Nie było nudy. W takich okolicznościach powoli dojrzewała miłość tych dwojga.
Tata pani Albiny był przeciwny małżeństwu, ponieważ kandydat do ręki córki nie spełniał oczekiwań. Na szczęście jednak miłość okazała się silniejsza, a decyzja o stanięciu na ślubnym kobiercu zapadła. Odbyły się uroczyste zaręczyny, wybrano datę ślubu i wtedy właśnie pan Zbigniew dostał wezwanie do służby wojskowej.
Na sakramentalne „tak” młodzi musieli poczekać kolejny rok. Ślub odbył się 20 września, po czym pan młody musiał wrócić na 12 miesięcy do Kołobrzegu, by dokończyć służbę. Czas spędzony na pilnowaniu granicy, bronowaniu plaży, strzelaniu z rac, kiedy na horyzoncie widać było podejrzany obiekt, szybko minął. – Dobrze wspominam ten rok, ale za żoną było tęskno – dodaje.
Po powrocie pan Zbigniew dostał pracę w TORZE (odpowiednika dzisiejszego MEPROZET) i tam pozostał aż do emerytury.
Państwo Dołęgowie doczekali się trójki potomstwa. – Synowie rodzili się równo co dwa lata i miesiąc – wspomina pani Albina. Była w pełni zaangażowaną żoną, mamą i oddanym pracownikiem. Przez 20 lat pracowała w urzędzie gminy Misie w Jelnicy (w miejscu obecnej sali weselnej), a później aż do emerytury w Lasach Państwowych. – To były jeszcze czasy, kiedy liczyłam na liczydłach – podkreśla, dodając, iż pierwsze nowinki techniczne poznała dopiero w nadleśnictwie. – Tam już nawet faks był – dodaje z dumą.
My się po prostu lubimy
Popołudniami rodzice odbierali dzieci od teściów i zajmowali się pielęgnowaniem rodzinnego ogniska. Jak to młodzi na dorobku – na początku mieszkali wszyscy razem.
– Kiedy mieliśmy już dzieci, teściowie wyprowadzili się do domu obok, zostawiając nas samych. Wrócili, kiedy poszliśmy na swoje – wspomina A. Dołęga.
Najważniejszym miejscem w domu był i jest stół. – To przy nim pijemy od początku małżeństwa poranną herbatę, przy nim zasiadaliśmy z dziećmi do posiłków, lekcji czy rozmów. W święta gromadzi się wokół stołu cała rodzina. Mamy dwie wnuczki, czterech wnuków i sześciu prawnuków. Jest wesoło i rodzinnie – zapewniają Dołęgowie. Kiedy pytam ich o receptę na udane małżeństwo, odpowiadają po zastanowieniu: – My się po prostu lubimy. Od samego początku lubimy spędzać ze sobą czas. Lubimy rozmawiać. Bywało różnie, wiadomo, ale każde z nas nawet mimo różnicy zdań dążyło do szybkiej zgody. Zawsze też staraliśmy się cieszyć tym, co mamy. Nawet kiedy z pieniędzmi było krucho, mieliśmy siebie, a to wystarczy – zapewniają małżonkowie, podkreślając, że również wiara stanowiła dla nich fundament, a na niedzielną Mszę św. chodzili z dziećmi pieszo do Międzyrzeca. – To jakieś 5 km w jedną stronę – dodając.
Na koniec zapraszam jeszcze moich rozmówców do wspólnego zdjęcia. Pani Albinka szybko poprawia grzebieniem włosy, a mężowi układa brwi i głaszcze po „swojej łysince”. Mąż czule ją obejmuje. Taka miłość buduje i ujmuje. Do takich domów chce się wracać.
Życzymy jubilatom kolejnych lat w zdrowiu i pięknej miłości!
Aleksandra Szmytko