Tak miało być
To, co dla starszych było czymś bezdyskusyjnym, dla młodych wydaje się nierealne. Do takich wniosków można dojść podczas lektury książki „Smak mojego dzieciństwa” Anny Bańkowskiej-Mikiciuk z Łomaz. To ponad 50-stronicowa publikacja dotycząca życia autorki. Jest napisana pięknym językiem. Pani Anna notuje we wstępie: „Teraz, po latach, gdy patrzę przez pryzmat swego życia, wiem, że byłam dzieckiem szczęśliwym, chociaż nadal trudno zrozumieć, skąd miałam tyle optymizmu i wiary w siebie”. To kolejne, tym razem prozatorskie wydawnictwo A. Bańkowskiej-Mikiciuk, która na swoim koncie ma także trzy tomiki wierszy. Książka ma formę niezbyt długiego opowiadania. Wszyscy, którzy ją przeczytali, zaznaczają, że na koniec poczuli niedosyt.
Publikacja była przedmiotem rozmów majowego spotkania Dyskusyjnego Klubu Książki zorganizowanego przez Gminną Bibliotekę Publiczną w Łomazach. W spotkaniu wzięła udział również sama autorka.
Świat, który odszedł
– To prawda, że moja najnowsza książeczka jest trochę „chuda”, ale jak zaczynałam pisać te wspomnienia, to wcale nie myślałam o ich wydaniu. Nie spodziewałam się, że nabiorą takiego rozgłosu. Cieszę się, że ludzie chcą to czytać. Starałam się w niej zamieścić raczej pozytywne wspomnienia, które budziły we mnie ciepłe uczucia. Książka opisuje moje dzieciństwo i kończy się na małżeństwie z Wiesławem – zaznacza pani Anna. Na pytanie, czy wyda drugą część, z właściwym sobie poczuciem humoru wskazuje na męża i mówi: „To jest ciąg dalszy”.
Książka „Smak mojego dzieciństwa” dla osób po 50 roku życia będzie sentymentalnym powrotem do dawnych czasów, a młodsze pokolenie przeniesie w świat kojarzony tylko z opowiadań babć i mam. To podróż do świata, który odszedł i dla najmłodszych jest nie tylko nieznany, ale też trudny do zrozumienia. Dziś nie mieści się nam w głowie, że kilkuletnie dziecko mogło spędzać całe dnie na pasieniu krów, opiekować się sparaliżowaną babcią, że samo wykonywało sobie zabawki, bo na kupne nie było pieniędzy.
Ojciec pani Anny zmarł nagle w wieku 33 lat. Ona miała wówczas zaledwie 2,5 roku. Razem ze starszą siostrą i bratem wychowywała się pod okiem mamy i dziadka.
Dobra wnuczka
– Było nam bardzo ciężko, bo utrzymywaliśmy się tylko z kilkuhektarowego gospodarstwa. Mama została wdową w wieku 30 lat. Mój brat Edek w chwili śmierci taty miał dziewięć lat, a siostra Terenia pięć. Gospodarstwo trzeba było obrobić jednym konikiem. Pomagaliśmy, na ile mogliśmy. Tatę zastępował nam dziadek. Przeprowadził się do nas razem z babcią, która była niesprawna fizycznie. W wyniku udaru miała sparaliżowaną jedną część ciała i całe dnie spędzała w łóżku. Kiedy niebezpiecznie się pochylała, moim zadaniem było oprzeć ją z powrotem o poduszki. Musiałam jej pilnować. Z tego powodu nie za bardzo mogłam wychodzić na podwórko i bawić się z rówieśnikami. Babcia mówiła bardzo niewyraźnie, ale ja z całej rodziny rozumiałam ją najlepiej. Kiedy nie mogli jej zrozumieć, wołali: „Aniu, babcia coś chce, ale my nie wiemy, o co jej chodzi”. Nie było wtedy radia i telewizji. Babcia, z powodu niesprawnych dłoni, nie mogła nawet trzymać różańca. Aby ją rozweselić, opowiadałam jej bajeczki, recytowałam wierszyki ze „Świerszczyka”. Babcia była wtedy bardzo zadowolona – wspomina A. Mikiciuk.
Twarde rogi
Przywołuje lata, kiedy była odpowiedzialna za pasienie krów. – To może wydawać się dziwne, jak małe dziecko zapanuje nad takimi zwierzętami. Nasze krowy miały popętane nogi, więc nie uciekały – wyjaśnia autorka książki. Skąd wiedziała, kiedy ma wracać z nimi do domu? – Miałam swój „zegarek”. Na pastwisku rosła wierzba. Zaznaczyłam sobie miejsce, na które rzucała najmniejszy cień. Kiedy cień był najkrótszy, wiedziałam, że czas wracać. Pewnego dnia, gdy byłam na pastwisku, w pobliżu przejeżdżał mój stryj. Powiedział: „Aniu, zaganiaj krowy, bo na pewno mają już twarde rogi, a to znaczy, że są wystarczająco napasione”. Sprawdziłam osobiście. Rogi wydawały się twarde, jak nigdy dotąd, więc wróciłam z krowami do domu. Nie zorientowałam się, że stryj zażartował ze mnie. Dziadek trochę się zdenerwował i… kazał wracać na pastwisko – opowiada.
W pole i do lasu
W siódmej klasie podstawówki pani Anna nauczyła się orać ziemię konnym pługiem. Pewnie by się na to nie zdecydowała, gdyby nie coraz słabszy stan zdrowia dziadka. Ktoś musiał go zastąpić, niestety na sąsiadów czy krewnych nie zawsze można było liczyć.
– Nawet polubiłam tą pracę; żeby dobrze orać, trzeba tylko odpowiednio trzymać pług. Koń nie zawsze chciał mnie słuchać. Moją orkę „nadzorował” dziadek i to on wydawał komendy dla konia. Mówił: „heć!” albo „siudy”, a koń tylko nastawia uszy i szedł tak, jak kazał dziadek. Pewnego dnia, a był to czas chodzenia na jagody (bardzo lubiłam je zbierać), mama powiedziała: „Jutro nie pójdziesz do lasu, bo trzeba oborać kartofle”. A mi tak bardzo chciało się iść na te jagody, że… wstałam o 2.30, pojechałam na pole z dziadkiem, oborałam ziemniaki i o 7.00 złapałam koszyk i ruszyłam z grupą ludzi na jagody – śmieje się A. Mikiciuk.
Wspomina jeszcze, jak po wykopkach kazano jej zbierać za pługiem pozostałe ziemniaki. – Jak tych kartofelek było za dużo, to czasem zagartywało się je nogą w ziemi, ale trzeba było to robić tak, żeby dziadek nie widział – żartuje.
Posłuszeństwo
Pani Anna podkreśla, że od początku była przeznaczona do przejęcia rodzinnego gospodarstwa. Brat Edward był bardzo ambitnym uczniem. Jak sama przyznaje, nie miał głowy do gospodarzenia. Pomimo niełatwych warunków zrobił karierę naukową, zdobył tytuł profesora nauk medycznych i był kilkukrotnie rektorem Akademii Medycznej w Białymstoku. Siostra Teresa została laborantką.
– Moja edukacja miała zakończyć się na szkole podstawowej. Po skończeniu podstawówki wysłano mnie jeszcze na naukę szycia do pobliskiej krawcowej. Nie lubiłam tego. Szłam do niej… tyłem, żeby tylko jak najkrócej zajmować się szyciem, ale takie były czasy – kazali iść, więc trzeba było się słuchać. Moje koleżanki poszły do dalszych szkół, a mi było jakoś żal. Potem postawiłam na swoim i kontynuowałam naukę w technikum gospodarczym. Dziś wszystko wygląda inaczej. W to, o czym piszę, nawet trudno uwierzyć. Jako dziecko nie czułam się jednak pokrzywdzona czy wykorzystywana, nie czułam, że było mi ciężko. Tak miało być. Jak trzeba było pilnować babci, to pilnowałam, jak trzeba było pomagać w polu, to pomagałam – ucina autorka.
Boso do kościoła
A. Bańkowska-Mikiciuk w książce wspomina też o swojej Pierwszej Komunii św. Dzieci szły wtedy na Mszę, będąc na czczo. Po liturgii koło kościoła czekał na nie stół, na którym przygotowano poczęstunek. Każde otrzymywało dużą bułkę z masłem i kubek kakao. Nie było przyjęcia ani prezentów. Dom pani Anny stał trzy kilometry od kościoła. Do parafialnej świątyni szło się pieszo i na boso, a skarpetki i sandały niosło się w rękach. Zakładano je dopiero przed kościołem.
W książce pisarka dzieli się też wspomnieniami związanymi z chorobą mamy i nauką w podstawówce oraz technikum. Nie zniechęciły jej uciążliwe dojazdy z Łomaz do Białej Podlaskiej, konieczność łączenia nauki z pracą w domu, a nawet to, że musiała odrabiać lekcje przy lampie naftowej, bo elektryczność doprowadzono do jej posesji dość późno. Wakacje też nie były czasem błogiego odpoczynku, bo trzeba było pomagać m.in. przy żniwach i chodzić na jagody, by zarobić na swoje wydatki. Potem przyszła matura, ślub i praca zawodowa…
Inne czasy
Wspomnienia pani Anny czyta się jednym tchem. Przedstawione treści okraszone są wieloma zdjęciami z rodzinnego archiwum. Ta niewielka książeczka potwierdza tezę, że ciężkie czasy i trudności kształtują pięknych i mądrych ludzi, którzy mają konkretne marzenia i chcą je spełniać. Wzruszająco brzmi fragment mówiący o tym, że kiedy małą Anię pytano o to, kim chce zostać, odpowiadała: „matką”. I nie chodziło jej nawet o posiadanie dzieci, ale o to, by być dobrą gospodynią, by godnie zastąpić mamę.
Książka „Smak mojego dzieciństwa” mówi o czasach, gdy szanowało się rodziców i dziadków, gdy miało się autorytety, rozsądne pragnienia i rozeznanie, co jest dobre, a co złe. To opowieść o kształtowaniu człowieczeństwa i wrażliwości, o wierze, pracowitości i radości życia pomimo trudów, o nadziei i wdzięczności wobec przodków. Jest przepiękna w swojej prostocie, przekazie i treści…
Agnieszka Wawryniuk