Komentarze
Taką mam koncepcję

Taką mam koncepcję

Było to na przełomie lat 70 i 80 ubiegłego wieku. W Polsce istniały tylko dwie płcie, na parkingach było mnóstwo wolnego miejsca, ulicami jeździło zaledwie kilka marek samochodów, a w tzw. społemowskich sklepach - poza (nie)miłymi ekspedientkami - nie było praktycznie niczego.

Będąc wówczas dzieciakiem, chyba ze dwa razy w tygodniu, parę minut przed 7.00, uzbrojony w monetę o nominale 20 zł z facjatą Marcelego Nowotki, biegałem do pobliskiego spożywczaka celem nabycia drogą kupna ważącej 250 g kostki masła. Potem szybko wpadałem do domu, aby schować cenną zdobycz do ruskiej lodówki i biegusiem do budy (tak wtedy nazywaliśmy szkołę).

Moi rodzice – podobnie jak rodzice zdecydowanej większości dzieci w PRL-u – od świtu byli już w pracy, wyrabiając 200% normy. Wówczas młodego pokolenia Polaków nikt nie woził ogrzewanym samochodem do znajdującej się kilkadziesiąt metrów od domu szkoły. Wtedy dzieci radziły sobie same. Jadły śniadania, zmywały naczynia, zamykały dom, wieszały klucz na szyi, biegły do szkoły, po powrocie pomagały w domu i gospodarstwie, a jeśli była taka potrzeba – stały w społecznej kolejce po pralkę, pomarańcze czy rzeczone masło.

Minęło prawie pół wieku, PRL-owskie dzieci doczekały się wnuków i – jak za starych „dobrych” lat – znowu polują na masło. Tym razem uzbrojeni w banknot o nominale 20 zł z podobizną króla Bolesława I Chrobrego co jakiś czas mają okazję w którejś z zagranicznych sieci sklepów dla Polaków kupić po taniości od trzech do czterech kostek smarowidła na paragon. Jeśli nie wypatrzą promocji albo szukając miejsca na parkingu nie zdążą na czas i zapasy się wyczerpią, robiące maślane oczy dyskonty są gotowe oddać swoim klientom 200-gramową kostkę współczesnego złota już za jeden banknot z portretem księcia Mieszka I i dwie, góra trzy średniej wielkości monety.

Wkrótce ma się to jednak zmienić. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia któraś sondażownia postanowiła sprawdzić, co jest sądzone wśród rodaków na temat niebotycznych cen masła. Ku zaskoczeniu byłego króla Europy, robiącego obecnie za szefa polskiego rządu, okazało się, że zdecydowana większość poddanych odpowiedzialnością za ów wzrost obarczyła właśnie jego. Przejęty Donald Tusk, nie czekając Wigilii, z kilkudniowym wyprzedzeniem postanowił przemówić ludzkim głosem i polecił puścić w obieg tysiąc tysięcy ton tłuszczu jadalnego, który na ciężkie czasy w 25-kilogramowych blokach gromadzi Rządowa Agencja Rezerw Strategicznych. I stał się cud. Tuż przed świąteczną nirwaną jeden z dyskontów rozesłał gawiedzi SMS-y, informując, że u nich kostka masła jest dostępna już za jedyne 2,99 zł. Co prawda aby ją posiąść, należało podczas wizyty w sklepie zrobić zakupy za 199 zł…, ale kostka i tak była w promocji. Ci, co się pospieszyli i na świąteczne sprawunki wcześniej wydali dwie stówki, mogli kolejnego dnia, w tej samej sieci dyskontów, nabyć kostkę szlachetnego smarowidła – wprawdzie już w regularnej cenie – ale za to namaszczoną przez samego Ryszarda Petru.

Pomiziany przez wybitnego ekonomistę i niemniej wybitnego polityka jadalny tłuszcz można kupować jeszcze do Trzech Króli, których to w swojej szczodrobliwości, będący niegdyś w formie pan Rysiu, naliczył aż sześciu. Później to, co się nie sprzeda, zostanie przekazane głównemu koordynatorowi ds. dystrybucji taniego masła w kraju. Dzięki jego zabiegom pod każdą strzechę w ramach akcji: „100 kostek na 100 dni i jedną dobę dłużej” dotrą dzieci z czerwonymi serduszkami, aby wymienić jednego „Mieszka” na kostkę masła przyozdobioną logiem szlachetnej akcji. Każdy, kto nie wysmaruje swojej dziennej racji, będzie miał możliwość oddania jej kolejnym dzieciom zbierającym wieczorami masło do puszek. Ot, takie perpetuum mobile. Taką mam koncepcję. Siema.

Leszek Sawicki