Komentarze
Taka rzeczywistość

Taka rzeczywistość

Statystyki podają, że w porównaniu do roku 1980 kupujemy dzisiaj pięć razy więcej ubrań. Te z sieciówek zakładamy średnio siedem razy.

W krajach o wysokim wskaźniku rozwoju gospodarczo-społecznego na dorosłą osobę przypada rocznie 68 sztuk nowego przyodziewku. Wielka Brytania co pięć minut wyrzuca prawie 10 tys. sztuk odzieży. A przewidywania na 2030 r. sugerują, że będziemy już całkiem niedługo kupowali 63% nowych ubrań więcej niż dziś. Kto już trochę dłużej żyje, z pewnością pamięta handel na bazarach - na czele z Różyckiego - i stadionach - na czele z 10-lecia. Tyle że Polakom zawsze pachniały ciuchy z Zachodu. Te luksusy były, co prawda, dostępne w Peweksie i Baltonie - ale, niestety, poza zasięgiem szeregowego obywatela.

Ten musiał zadowolić się szmatkowymi nowinkami rozprowadzanymi przez regularnie nawiedzających Węgry albo Turcję (czyli  kraje uznawane przez Polaków za ersatz Zachodu) „turystów”.

Wraz z upragnionym kapitalizmem zawitały do nas sieciówki. Prawdziwa odzież z Zachodu. Zawsze, kiedy tam jestem, mam trudny do przezwyciężenia odruch podnoszenia tego, co z wieszaka spadło na podłogę. I natrętną myśl, że dla handlowców zdecydowanie bardziej od jakości opłacalna jest ilość.

Odzież z Zachodu przemyciły też do nas second handy – mniej poprawnie, ale za to bardziej sugestywnie zwane lumpeksami. Ich szlachetna idea, zdaje się, głosiła, że staną się antidotum na zalewający ziemię ogrom nowych ubrań, które szybko lądowały na śmietnikach. Jednak odwieczna prawda, że na tym świecie idee zawsze pozostają tylko ideami, i w tym przypadku szybko się sprawdziła.

Pomimo że sama nazwa – lumpeks – może sugerować odbiorców tych towarów, to hasło „odzież z Zachodu” przyciąga nie tylko najuboższych klientów – w siedleckich second handach, które przez lata przeszły metamorfozę, można spotkać nawet gwiazdy polskiej estrady.

Ale buszują tu zwłaszcza ci, którzy mają tyle czasu, że mogą godzinami szperać i liczyć na okazy. Zdecydowana większość klientów tych sklepów przychodzi tu jednak nie z ideą szukania okazów czy ratowania środowiska, a ze względu na cenę. I kupuje sporo, a co potem z tymi szmatkami robi?

No i raczej trudno uwierzyć, że z własnej i nieprzymuszonej woli ludzkość zrezygnuje z kupowania nowych ubrań. Ci, którzy zarabiają na modzie, łatwo nie odpuszczą.

A ja się mogę założyć, że prawie każdy ma takie szmatki, w których już nie chodzi, a które z jakichś powodów ciągle w domu trzyma. Choć znam i takich, którzy natychmiast pozbywają się wszystkiego, co im nie pasuje. Oddają innym metodą z ręki do ręki, stawiają spakowane obok pojemników na śmieci albo wrzucają do ustawionych już dziś dosyć gęsto kontenerów. Uratują świat?

Bo może dobrze byłoby wiedzieć, co się z tymi zasobami z kontenerów dzieje? Ale to już zupełnie inna historia.

Anna Wolańska