Tam, w niebie, siedzi cała prawda
I już wiem. Odradzać się będzie to, co zima zwarzyła lodowatym tchnieniem. Bo w gruncie rzeczy na tej ziemi nie liczy się całość prawdy. Szukamy jej znamion, niosąc już w sobie niepewność i zwątpienie. Ziarna jej zbieramy tylko, choć pragnienie mamy na nieskończoność i totalną pewność. Bóg rozsypuje je przed nami jak drogocenne perły, radość dając i wzmacniając pragnienie równocześnie. Czymże innym jest pusty grób, całuny zwinięte z dokładnością aptekarską, kilka anielskich słówek przy odwalonym kamieniu, spieszny tupot kobiecych stóp, które inni biorą za gotowość do babskiej gadaniny. Czymże innym jest mistyka stołu w Emaus, węgle i ryby nad Genezaret i obłok, który przesłonił im Tego, co wstępował. Perełkami li tylko, po których stąpamy jak po nitce do kłębka. By wreszcie stanąć w progu Ojca domu. Ku wieczności bowiem On stworzył człowieka. A prawda jest jak wieczność. Możesz się w niej jeno zanurzyć, lecz objąć jej niepodobna.
Już tęsknić zaczynam…
Chyba nie na to byli przygotowani apostołowie. Oni, gdy ujrzeli Pana po męce i śmierci na powrót wśród żywych, myśleli zapewne o triumfalnym powrocie przed Sanhedryn, gdzie teraz będzie można w chwale własnej udowodnić głupotę i zaprzaństwo uczonych w Piśmie. Po cóż im kazał iść do Galilei? Po cóż ponownie brodzić w wodach Genezaret, o sieci się martwić i w głębi tęsknie wypatrywać ławicy ryb? Po cóż wysiłkiem męczyć ramiona, i tak zmęczone od sieci pustawej? Tak wracają tylko przegrani, którzy po trzech latach zobaczyli ułudę własnych marzeń i planów, co ich osadzały na tronach Królestwa. Nic mi Pismo nie mówi, czy wracali do domu, do własnych początków, z głową spuszczoną i wzrokiem wstydliwym. Wrócili, bo jeszcze mieli rozpęd posłuszeństwa, nadzieją upadłą karmionego. I cóż usłyszeli? To, samo, co na początku: „Pójdź za mną!”. Czyż, Panie, nie możesz wysilić się na coś bardziej oryginalnego? Przecież to już było! Lecz wzrok Powstałego był już jakiś inny… Świdruje i przenika… Do rozdzielenia szpiku i kości, myśli i ducha… Nie ma w sobie zmienności, jak wszystko dookoła. Pyta tylko o to, co trwa wiecznie… Czy kochasz mnie bardziej… I nagle okazuje się, że owe wybrzeża ciszy, co rozbite zostały w pył na kalwaryjskim zboczu, na nowo zaczynają się tuż za progiem. Nagle rozumiesz, że nie można odchylić duszy od dna. Bo wieczność z tych oczu przebija. I nie tylko Piłat już słyszy, że Jego Królestwo nie jest z tego świata. Ich uczniowie po latach na łożach śmierci krzyczeć będą, jak mały Dominik spod Turynu: „Tato, jakże piękne rzeczy ja widzę!” lub z nadzieją przełamującą niemoc powtarzać: „Pozwólcie mi odejść!” Bo Zmartwychwstały oczy ich zaraził wiecznością, dla której nie ma nigdzie alternatywy. Znowu słowik kląska. Herold zmartwychwstania, śpiewak czasu owocowania na wieczność. Już tęsknić zaczynam i tęsknotą tą się nie frasuję.
… i wypatruję śmierci!
W wielkanocny poranek czasami myślę nie tylko o Tym, który powstał. Myślę o innych. I pytam się sam siebie: Co myślał Szczepan, gdy dojrzał ten ostatni śmiertelny kamień? Co myślał Paweł, słysząc świst padającego ostrza? Co widział Piotr na krzyżu do góry nogami? Co miała w sercu Joanna, gdy ostatni płomień stosu zamknął jej oczy? Co widział Stanisław, odwracający przed śmiercią głowę do ściany? Jak pękało serce Jerzemu wraz z ostatnim oddechem pod wodą? Mama zmartwiała, gdy maleńka Tereska (jeszcze wtedy nie od Dzieciątka Jezus, to przyszło później) na urodziny życzyła jej śmierci. Czemu lękasz się mamo? W niebie się obudzisz. Bo lęk prawdziwy powstaje jeno między garnkiem żuru a zasobnym kontem, co stabilizację mają zapewnić. Tam, gdzie jest śmierć – siostra nasza franciszkańska – tam lęku nie ma, bo oścień złamany. I tak sobie myślę, że oni wszyscy widzieli tylko te oczy znad Genezaret. Oczy, które powtarzały jedno: Pójdź za mną! Bo jak śmierć potężna jest miłość i wody wielkie jej nie zagaszą. Zaczynam rozumieć świętego biskupa, co w mediolańskim pałacu kazał śmierć malować jak anioła, co klucz szczerozłoty podaje. A oni wszyscy powrócili nad własny Genezaret. Nie musieli nic udowadniać uczonym w Piśmie i nie tylko, bo przecież szczęścia nie udowodnisz ani pełni nie opiszesz. Na niejednym cmentarzu kląska słowik, jak dzwonek sygnaturki na Podniesienie. Bo Ten, co podnosi z prochu biedaka i dźwiga z gnoju ubogiego, już ich podniósł i posadził na wymarzonych tronach w Królestwie Ojca. A ja jeszcze wypatruję tego dnia, gdy moje Genezaret zalśni w promieniach Słońca wiecznego i usłyszę tylko dla mnie wypowiedziane: „Pójdź za mną!”.
Chcę do takiego nieba iść!
Przeszedł Święte Triduum. Widziałem stopy obmywane, i krzyż ucałowałem, i nowej wody dotknąłem, i głośno śpiewałem wśród rezurekcji. Znowu perły rzuciłeś mi, Panie, pod nogi, bym szlaku nie zapomniał. Choć pełni nadal nie mam, choć tęsknię przeogromnie, choć marzę o moim Genezaret, to dziękuję Ci dzisiaj za tego słowika. Niewiele trzeba, by widzieć. Niewiele trzeba, by smak Prawdy poczuć. Niewiele trzeba, by brodzić po kostki w wodach Jeziora. Niech dziwią się Neronowie, którzy nie wiedzą, co ja widzę, gdy spośród areny głowę podnoszę do góry. Póki kląska słowik, póki ziemia pachnie wiosną, póki co roku powstaje Ten, którego przebodli, póty jest we mnie nadzieja. Nadzieja wieczności, co wszystko wyjaśni i w miłość zatopi. Jest nadzieja, pełna jak to pierwotne Jezioro – Genezaret pierwszego i ostatniego naszego spotkania.
Ks. Jacek Świątek