Taniec z gwizdami
Największą klęską jest wtedy przyznanie się – i to przed ludźmi, z którymi łączą nas więzy krwi – że tak naprawdę o tym, dlaczego rzeczywistość skrzeczy, nie ma się zielonego pojęcia albo, najnormalniej w świecie, ma się to głęboko w… butach.
Przekonałam się o tym niedzielnego wieczoru, kiedy moja ciocia, która już jakiś czas temu pożegnała się z wiekiem balzakowskim, zaczęła telefoniczną rozmowę od stwierdzenia: „ty to na pewno będziesz wiedzieć”, żeby przejść do drugiego zdania będącego zachętą do dyskusji czy bardziej monologu: „wytłumacz mi, bo nie rozumiem”. Dając przy tym wyraz tego, jak bardzo ta niewiedza wpływa na podwyższenie poziomu stresu. Żądna wiedzy ciocia kazała mi w trybie natychmiastowym odpalić telewizor i ustawić kanał, gdzie, obok aktorki, która spóźniła się na pociąg do Hollywood, kłębi się jakiś tłum młodzieży, a w tytule programu ciało niebieskie, nie wiedzieć czemu, występuje w liczbie mnogiej. Zaczęłam więc cioci tłumaczyć, że wszyscy uczestnicy programu o śmiałym wyginaniu ciała są na równych prawach, a w skład pary wchodzą: jedna gwiazda i jeden tancerz. Ale gdy ciocia poprosiła mnie o to, żebym wskazała jej, która osoba w parze pełni rolę gwiazdy, a która tancerza, musiałam spasować i przyznać, że ich odróżnić i rozpoznać nie potrafię. Ciocia odpowiedziała, że robię sobie z niej żarty, po czym zagroziła, że tym razem nie wykorzysta przysługującego jej limitu darmowych minut i na znak protestu się rozłączy. Nie mogąc sobie pozwolić na wywołanie rodzinnego skandalu, obiecałam więc cioci poprawę i to, że na pewno dam znać, jak tylko się czegoś dowiem.
Po kilkunastu minutach wybrałam jej numer i, zadowolona z wyników buszowania po Internecie, zdałam jej relację, opowiadając o tym, że pani z pary numer sześć jadła tydzień temu ciastko w kawiarni z panem numer osiem. A pan o numerze dziewięć doradzał pani z numerem dwa przy zakupie butów. Natomiast pani numer jedenaście wydała w zeszłym miesiącu całą pensję na pobyt w salonie piękności.
Niestety moja praca, pomimo poniesionego trudu, poszła na marne, bo ciocia dalej była niezadowolona. Zaczęła do mnie mówić per „dziecko” i krzyczeć, że się o dorobek artystyczny tych gwiazd pyta. Wtedy niestety musiałam z przykrością stwierdzić, że zawodowe osiągnięcia owych gwiazd liczą mniej punktów niż instrukcja sporządzenia chińskiej zupki z torebki. Ale cioci jedno nazwisko nie dawało spokoju. Dopytywała, czy aby ten Zagrobelny to nie jest przypadkiem spowinowacony z tym Grobelnym, co pod koniec osiemdziesiątych lat założył Bezpieczną Kasę Oszczędności, a potem bezpiecznie jej zawartość wywiózł za granicę. Kiedy wyjaśniłam, że ten podrygujący to piosenkarz, ciocia zaczęła wypytywać, czy znam jego płyty. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że znam… Jedną. Piosenkę.
Ciocia rzuciła słuchawkę. Ale szybko powróciła na łącze, pytając jeszcze o zasadność umieszczenia w programie pana, którego gabaryty wskazują na to, że muzyka będzie mu raczej przeszkadzać. Wtedy wytłumaczyłam, że w każdej grupie musi być przysłowiowy Czesiek, któremu nie pozwoli się szybko zniknąć, bo daje dużo radości, masując mięśnie brzucha.
Na koniec ciocia zapytała jeszcze, czy w tym kraju są jacyś prawdziwi artyści. Odpowiedziałam, że są i na innych kanałach śpiewają oraz jeżdżą na lodzie, że o cyrku nie wspomnę. Ciocia do dziś nie oddzwoniła…
Kinga Ochnio