Komentarze
Źródło: BIGSTOCK.PHOTO
Źródło: BIGSTOCK.PHOTO

Testowanie społeczeństwa

Cykl wydawniczy tygodnika jest nieubłagalny. Niniejszy felieton piszę pomiędzy jedną a drugą debatą telewizyjną, osaczony przez rozliczne sondaże i badania opinii publicznej, mające na celu wskazanie, komu podskoczyło, a komu spadło i kto ma większe szanse na zajęcie miejsca w Pałacu Namiestnikowskim na najbliższych pięć lat.

Wbrew pozorom nie jest to pięć lat, które można zlekceważyć. Wystarczy tylko pomyśleć, że w tych pięciu latach będzie rozgrywać się ostatnia już perspektywa budżetowa Unii Europejskiej naznaczona dość sporymi pieniędzmi dla Polski.

Co więcej, właśnie w tym pięcioleciu zapewne rozegra się nowe poszerzenie Unii Europejskiej o kraje niemające z dziedzictwem chrześcijańskim zbyt wiele wspólnego. Istotnym więc jest to, kto w imieniu naszego kraju będzie brał udział w tych działaniach. Chodzi po prostu o człowieka ukształtowanego na konkretnych wartościach. Debatę, która rozegrała się w niedzielę, można odbierać rozmaicie. Dla części z nas, dla których show i krwiste zagrania się liczą, być może zwycięzcą będzie… Michał Kamiński, którego „dobroczynny wpływ” na obecnie urzędującego prezydenta było widać i czuć namacalnie. Dla innych, którzy cenią sobie porządek, zasadniczym elementem będzie „wyrabianie się” kandydata w czasie przeznaczonym na odpowiedź. Dla jeszcze innych odkryciem wręcz epokowym okażą się „rewelacje” ujawniane w czasie takich właśnie popisów. Wszystko zależy od tego, czego właściwie oczekujemy. Niestety miałem wrażenie, że część naszego społeczeństwa przyzwyczajona do reality show z niesmakiem odbierała fakt, że ktoś chciał przesunąć debatę na całkiem inny poziom. Jak zresztą sposób sprawowania prezydentury w ogóle.

O wielkie stawki grasz

Przyznam się, że sprawy elekcyjne odbieram cokolwiek inaczej niż pewna część naszego społeczeństwa. Być może grają tu rolę jakieś zadawnione lub wkodowane w nasze umysły mechanizmy myślenia o państwie. Myślenia w kategoriach klientelizmu. Takie podejście ujawnia się w przypisywaniu naszemu głosowi za tym czy innym kandydatem wartości sprawczej – on coś mi osobiście załatwi. Niestety – z tego sposobu pojmowania spraw państwowych w wielu Polakach wzrasta również przekonanie, że jednomandatowe okręgi wyborcze (tzw. JOW-y) stanowią remedium na wszelkie sprawy. Bo przecież zawsze będzie można odwołać wybranego posła czy senatora, gdy ten okaże się nieskuteczny dla społeczności danego okręgu. Zapomina się jednak, że Konstytucja w art. 104 ust. 1 wyraźnie stwierdza, że poseł lub senator nie jest związany żadnymi instrukcjami wyborców. A to oznacza, że zmiana systemu wyborczego z proporcjonalnego na większościowy na dobrą sprawę niczego nie zmieni, oprócz oczywiście wykoszenia mniejszych partii. Zresztą podobnie bzdurnym jest lansowany na wielu portalach wpis zarzucający przedstawicielom narodu, że nic nie zrobili np. dla Pcimia Dolnego. Ano nic nie zrobili i bardzo dobrze. Szokujące stwierdzenie? Być może, ale wynika ono po prostu z naszej kultury narodowej. W Polsce nie istnieje rozróżnienie (bardziej widoczne w krajach konfederacyjnych) na Heimat i Vaterland czy też na homeland i fatherland. Była co prawda i nadal jest lansowana idea tzw. małych ojczyzn, ale dzięki Bogu ona się w naszym kraju zbytnio nie zadomowiła. W Polsce te dwa rozumienia „kraju lat dziecinnych” niejako się zlały. Rozumowanie kategorią ojczyzny było rozumowaniem całością naszego państwa (zarówno w czasach wolności, jak i w czasach niewoli). Wyraźnie pisał o tym Mickiewicz, gdy w Litanii Pielgrzymskiej modlił się o „wolność, całość i niepodległość Ojczyzny naszej”. O całość. I właśnie w to rozumienie spraw ojczyźnianych uderza dzisiaj liberalizm, ufundowany nie na pragnieniu wolności indywidualnej jako odpowiedzialności za własne życie, ile raczej na wolności żądz i instynktów. Niestety ten obraz wynika także z tegorocznej elekcji prezydenckiej. Przyznam się, że najbardziej przeciwko jednemu kandydatowi przemawia do mnie nie hakowe sekowanie przeciwnika w debacie politycznej, ile jego stwierdzenie w czasie ustawki w programie Jakuba Wojewódzkiego, gdy z satyrowskim uśmieszkiem mówił o marzeniach sennych na temat Magdaleny Ogórek. Dobrze, że pominął Monikę Lewinsky.

Nie chcąc wiedzieć ani czuć, dokąd zmierzasz

Z tego samego podejścia do wolności osobistej wynika również akceptowanie przez część naszego społeczeństwa wyborczych kłamstw. Lansowanie się celebrytów przy okazji tej czy innej elekcji utwierdziło nas w przekonaniu, że wszystko, co się w jej czasie dokonuje, stanowi swoisty teatr, czyli fikcyjną rzeczywistość, w której akceptowane jest wszystko, by zabawić widza. Zwróciła na to uwagę część komentatorów po debacie telewizyjnej, gdy stwierdzała, że ringowe zachowania jednego z pretendentów dodadzą mu punktów w sondażach i pomogą wygrać elekcję. Być może, ale nie wydaje to zbyt dobrego świadectwa o elektorach, czyli obywatelach naszego państwa. Półprawda zawsze jest całym kłamstwem. Niezależnie od tego, kto ją wypowiada. Ale kłamstwo elekcyjne ma jeszcze jeden destrukcyjny dla wspólnoty państwowej walor. Mianowicie oznacza uznanie, że wcale nie idzie o dobro państwa, ale o bycie tej czy innej osoby na topie. Natychmiast pojawia się pytanie – po co? I tutaj powraca temat wolności jako realizacji własnych żądz. To one „usprawiedliwiają” jawne czy ukryte kłamstwa w kampanii. Przykładem może być użycie w telewizyjnym show niesprawdzonej informacji o internetowym wpisie córki jednego z kandydatów, który okazał się fałszywką. Co prawda rozmówcy przeprosili za tę „wpadkę”, ale nie usłyszy o tym większość widzów, bo przeprosili w internecie, a nie na wizji. Podobnie z tematem dopłat dla rolników czy też blokowaniem etatu na uczelni. Ta technika manipulacji społeczeństwem, poza zwykłym tchórzostwem, ma jeszcze jeden złowieszczy rys – przedmiotowe traktowanie społeczeństwa.

Jesteś pionkiem w grze, kółkiem w maszynie?

Przynajmniej od 2007 r. (jeśli nie dłużej) mam wrażenie, że nasze społeczeństwo jest poddawane obróbce poprzez skrawanie. Skrawanie mentalne. Odbiera się nam coraz bardziej podmiotowość. Symptomem jest chociażby całkowite odrzucenie inicjatyw obywatelskich (najwięcej w ostatnich ośmiu latach) czy też przedmiotowe ich użycie (jak miało to miejsce w poniedziałek po pierwszej turze wyborów). Wbrew pozorom tegoroczne wybory (zarówno prezydenckie, jak i parlamentarne) mogą być ostatnim dzwonkiem, by w tym kraju liczył się każdy obywatel. Jako człowiek, a nie numer PESEL. Warto o tym pomyśleć w najbliższą niedzielę.

Ks. Jacek Świątek