Komentarze
To nie ja

To nie ja

Kilka dni temu zostałem zmuszony przez życie do tego, by - jak głosi ustawa - załatwić jedną z „niezbędnych spraw egzystencjalnych”. Mówiąc po ludzku, w kuchni skończyło się kilka produktów spożywczych i zaistniała nagła potrzeba wyjścia do sklepu.

Ponieważ na emitowanych w telewizji paskach wyczytałem, że ze względów bezpieczeństwa zakupy najbezpieczniej jest robić w dużych sklepach, postanowiłem udać się do najbliższego marketu. Po dotarciu na miejsce, uzbrojony w regulaminową maseczkę i rękawiczki, karnie ustawiłem się w kolejce przed drzwiami, opierając się o wózek, który wcześniej personel placówki pokropił jakimś płynem. Za chwilę w bezpiecznej odległości stanął za mną mężczyzna w średnim wieku. Po kilkunastu minutach, kiedy kolejka posunęła się o ledwie parę metrów, zirytowany pan wpadł w furię. Najpierw z grubej rury dostało się tym, którzy byli wewnątrz sklepu, a następnie wszystkim kolejkowiczom, co to „robią k… tłok i zamiast siedzieć na d… w domach, bez sensu zap… po ulicach”.

W pewnej chwili nie wytrzymałem i odwróciwszy się grzecznie powiedziałem panu, by wyluzował, albo – jeśli nie podoba mu się nasze towarzystwo – poszedł i poszukał sobie innego. Słowa te rozwścieczyły go jeszcze bardziej, bowiem zostawiwszy koszyk i parę bluzgów, odszedł w sobie tylko znane miejsce.

W pierwszej chwili chciałem nawet pobiec za człowiekiem i przeprosić go za moją zgryźliwą uwagę, a nawet za to, że wciąż jeszcze żyję i podobnie jak wielu innych ludzi mam swoje życiowe potrzeby. Ale po chwili doszedłem do wniosku, że niby po co. Czy to w końcu moja wina, że przyszło mi żyć w orwellowskim świecie? Czy to ja wymyślam większość tych niedorzecznych przepisów, nakazów i obostrzeń? Proszę mi wierzyć, że idąc raz w tygodniu do sklepu czuję się bardzo głupio, widząc w oczach kasjerów przerażenie, że oto znowu po kilku dniach nieobecności wyrosłem im przed kasą niczym zombie spod ziemi. Odwiedzając co kilka dni swoich rodziców i stojąc kilkanaście metrów od nich na podwórku (o wchodzeniu do mieszkania nie ma mowy), mam wrażenie, że jestem najgorszym zwyrodnialcem, który przyszedł właśnie pozbawić ich życia. Takie samo uczucie odnoszę, mijając szerokim łukiem przechodniów na ulicy.

Czy to moja wina, że minister od zdrowia, który jeszcze kilka tygodni temu opowiadał, że żadne maseczki na twarzy nie zabezpieczają przed koronawirusem, dziś, kiedy temperatura powietrza wynosi ponad 20oC wmawia wszystkim, że ich brak zabija i pod groźbą kary finansowej nie pozwala wychylać bez nich nosa za próg mieszkania? Co ja poradzę na to, że zwykły posterunkowy, wymachując mi przed oczami bloczkiem mandatowym, decyduje kiedy i w jakim celu mogę opuścić swoje cztery ściany. To nie ja krzyczę przez głośniki „zostańcie w domu”, nie zakazuję biegania po chodnikach, wyjazdów na działki czy pójścia do świątyni i na cmentarz, by towarzyszyć w ostatniej drodze zmarłym, którzy schodzą z tego świata głównie nie z powodu koronawirusa. To nie ja sieję panikę powodującą wszechobecną frustrację i strach. Nie ja zarządzam emocjami rodaków i nie ja jestem sprawcą kolejek przed sklepami, aptekami czy wieloma instytucjami. To naprawdę nie moja wina, że świat z dnia na dzień zwariował, stanął na głowie i  pod pretekstem zapewnienia ludziom bezpieczeństwa zmusza ich do ślepego posłuszeństwa i akceptacji kolejnych ograniczeń, pozbawiając przy okazji wielu podstawowych praw i wolności. A może w tym wszystkim jest jakiś ukryty cel? Może my, w przeciwieństwie do większości prominentów, wciąż tylko jesteśmy obywatelami gorszego sortu mającymi zaspokajać ich polityczne ambicje…

Leszek Sawicki