Historia

Trzy kilogramy monet

W miejscowości Zaniówka pod koniec lutego doszło do niespodziewanego odkrycia. Odnaleziono tam częściowo uszkodzony ceramiczny dzban, w którym znajdowało się blisko tysiąc XVII-wiecznych monet.

Znalezisko sprzed kilkuset lat odkryto przez przypadek. - Na polu ornym przy użyciu wykrywacza metali poszukiwano współczesnych elementów wyposażenia sprzętu rolniczego, które zostały zagubione podczas prac. W trakcie tych poszukiwań znalazca trafił na skarb i zawiadomił nas mailowo o tym fakcie - mówi Arkadiusz Bojczuk, kierownik bialskiej delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Lublinie. Następnego dnia rano na miejscu zjawił się archeolog, który spisał protokół i odebrał znalezione przedmioty. W ceramicznym dzbanku (tzw. siwaku) znajdowało się ponad tysiąc monet - szelągów koronnych i litewskich z XVII w. - To tzw. boratynki, miedziaki, które w tamtych czasach znajdowały się w powszechnym obiegu - zaznacza bialski konserwator zabytków.

Całość waży ok. 3 kg. Monety są w różnym stopniu zachowania. 115 sztuk jest luzem, a 62 to tzw. zlepieńce, czyli monety zespolone po kilka sztuk wskutek procesów utleniania. – Muzealnicy zdecydują, czy pozostawią je w takiej formie, czy będą rozdzielać i oczyszczać – podkreśla A. Bojczuk. Oprócz monet w dzbanku natrafiono na skrawek tkaniny, zabezpieczono również fragmenty ceramiczne uszkodzonego dzbanka.
– Każde znalezisko będące zabytkiem archeologicznym jest własnością Skarbu Państwa. Znalazca ma obowiązek zgłosić je i przekazać wojewódzkiemu konserwatorowi zabytków. W tym przypadku znalazca zachował się wzorowo – dodaje A. Bojczuk.
Nie wiadomo, kto i dlaczego zakopał monety na polu pod Parczewem. – Najprawdopodobniej był to rodzaj depozytu, który ktoś w trakcie zawieruchy wojennej starał się ukryć w znanym sobie miejscu. Z jakichś przyczyn już nigdy po niego nie wrócił – zaznacza bialski konserwator zabytków.

Boratynki i chaos finansowy
– Takie odkrycia przypominają nam wydarzenia z przeszłości, które niejednokrotnie miały dramatyczny przebieg. Ktoś zakopał garniec z monetami, aby chronić swój dobytek. Ten sposób zabezpieczania kapitału przed kradzieżą był częstym zjawiskiem, o czym świadczą liczne znaleziska – zauważa dr Witold Bobryk, historyk. W tym jednak przypadku właściciel odnalezionego skarbu nie był osobą szczególnie zamożną. W garncu znaleziono miedziane szelągi z czasów Jana Kazimierza, zwane boratynkami od nazwiska królewskiego mincerza Tytusa Liwiusza Boratiniego, z pochodzenia Włocha. – O wartości monety świadczyła zawartość kruszcu: złota lub srebra, którego boratynki nie posiadały. Wybito je za zgodą sejmu, aby pokryć deficyt budżetowy państwa. Powstania kozackie oraz wojny z Rosją i Szwecją za panowania ostatniego króla z dynastii Wazów nadwyrężyły kondycję finansową państwa. Długoletnie wojny drastycznie zmniejszyły dochody, jednocześnie wielokrotnie zwiększając wydatki. Boratynki miały być jednym ze sposobów pokrycia zobowiązań państwa, któremu brakowało gotówki na spłatę długów – tłumaczy W. Bobryk. Pieniądz ten nie cieszył się jednak dobrą opinią, ponieważ z racji braku kruszcu nie posiadał wielkiej wartości. – Do tego Boratini zalał rynek monetami bitymi ponad limit określony przez sejm, czym wywołał chaos na rynku finansowym, który pogłębił kryzys gospodarczy. Mincerz otrzymał zgodę na wybicie dwóch milionów monet, a wybił dziesięciokrotnie więcej – opowiada historyk. Poza tym na rynku pojawiło się wiele fałszywych szelągów, zwanych klepaczami. – Z tym pieniądzem wiążą się przysłowia: „Znać kogoś, jak zły szeląg” i „Niewart złamanego szeląga”. W celu zapobieżenia spadkowi wartości miedzianych szelągów – jak podkreśla W. Bobryk – ustalano kurs przymusowy, co budziło powszechny sprzeciw. Sztuczna regulacja nie zapobiegła jednak spadkowi wartości tego środka płatniczego. W 1668 r. z tego powodu po dziewięciu latach zaprzestano bicia miedzianej monety. Miało to miejsce już po abdykacji Jana Kazimierza.
– W założeniu wartość boratynki wynosiła jedną trzecią grosza. Z kolei grosz stanowił jedną trzydziestą złotego polskiego. Jeden złoty równał się zatem 90 szelągom. W rzeczywistości ta miedziana moneta miała mniejszą wartość. Garniec z Zaniówki, który liczy ok. tysiąc sztuk boratynek, miał na ówczesne czasy wartość nominalną 11 zł. Realna siła nabywcza kwoty zgromadzonej w miedziakach była jednak niższa. W tym czasie organista na kwartał zarabiał 480-750 groszy, czyli znacznie więcej niż znaleziono w Zaniówce – zaznacza historyk.

Do rąk muzealników
Obecnie szelągi, takie jak te znalezione na polu pod Parczewem, są jednymi z najtańszych monet na rynku numizmatycznym. – Odnaleziony dzbanek z monetami jest cennym eksponatem, ale nie pod względem materialnym. To pamiątka historyczna, która jak najbardziej nadaje się do muzeum, w celu pokazania artefaktów z przeszłości. Natomiast jeśli chodzi o wartość materialną, to jest ona praktycznie znikoma – zauważa Mateusz Malek, prezes Siedleckiego Stowarzyszenia Eksploracyjnego „Waza”. Jego zdaniem odkryte znalezisko nie wyczerpuje definicji skarbu, która obejmuje zespół cennych w danym okresie przedmiotów. – Na ówczesne czasy nie był to wartościowy depozyt, choć tę kwestię należy pozostawić do oceny przez archeologów. Po prostu to bardzo ciekawe znalezisko, wyjątkowe ze względu na formę, w jakiej zostało odkryte – zaznacza M. Malek. I zwraca uwagę na jeszcze inny aspekt sprawy. – Osoba, która znalazła monety, nie posiadała zezwolenia konserwatora na poszukiwanie zabytków. Nie wystąpiła o taką zgodę, bo nie szukała zabytków, a współczesnych metalowych elementów maszyny rolniczej, które zalegają w ziemi. Nie wszyscy poszukiwacze poszukują wyłącznie zabytków – tłumaczy. – Trzeba zaznaczyć, że samo chodzenie z wykrywaczem jest jak najbardziej legalne, z tym że część innych urzędów konserwatorskich czy organy ścigania twierdzą, że w każdym takim przypadku istnieje domniemanie, że poszukuje się zabytku, co nie jest prawdą. Dlatego pochwała dla bialskiego konserwatora zabytków za rozdzielenie tych dwóch kwestii – wyjaśnia prezes stowarzyszenia.
M. Malek nie jest zaskoczony okolicznościami znalezienia monet. – Takie rzeczy się zdarzają. Jakiś czas temu mój znajomy, który zajmuje się zakładaniem instalacji gazowych pod drogami, zadzwonił do mnie z informacją, że w wykopie zgubił wart kilkaset złotych element koparki. Pojechałem na poszukiwanie tego elementu. Znaleźliśmy go na głębokości 40 cm – opowiada prezes „Wazy”.
Znalezisko spod Parczewa zostanie w całości przekazane w depozyt do Działu Archeologii Muzeum Południowego Podlasia w Białej Podlaskiej.