Ucz się, dziecko, ucz
Zakończyły się tegoroczne matury, a absolwenci szkół średnich stoją przed wyborem kierunku studiów. Za chwilę komputerowe algorytmy przemielą punkty z egzaminów i rozparcelują przyszłych licencjatów oraz magistrów po wydziałach. Jestem pełna podziwu dla ich chęci zdobycia wyższego wykształcenia, bo ono nie daje dziś przepustki do niczego. No dobrze... Są profesje, gdzie bez stosownego dyplomu nie ma mowy o ich wykonywaniu. Choćby lekarza... Chyba nikt nie chciałby, aby operował go pan Waldek, który wszystko potrafi i od kilkudziesięciu lat pracuje jako złota rączka (sufity podwiesza, to śledziony nie zoperuje?). Chociaż i w tym zawodzie występują patologie - pewnie wielu z nas spotkało na swojej drodze medyka...
…którego scharakteryzowałoby słowami: „nie potrafi leczyć”. Minęły czasy, kiedy parcie na dyplom miało sens. Zapotrzebowanie na rynku na osoby z wyższym wykształceniem gwarantowało zarobki na dużo wyższym poziomie od tych, jakie otrzymywali ci, którzy takiego wykształcenia nie mieli. Dziś proporcje się odwróciły – kasjerzy, murarze czy fryzjerzy zarabiają często lepiej niż wykształceni ekonomiści i socjologowie.
Ktoś dziś powie, że właściwie, aby skończyć studia, wystarczy oddychać. W uczelniach niepublicznych doskonale zdają sobie sprawę, że im więcej studentów obleje i odpadnie, tym mniej pieniędzy wpłynie na konto. A kiedy rozniesie się fama, że wykładowcy robią trudności w zdobyciu dyplomu, kandydaci pójdą gdzie indziej. I można zwijać interes.
W wymaganiach na kasjera w dyskoncie nie znajdziemy wykształcenia wyższego, za to firma oferuje liczne benefity rodem z dobrej korporacji – karnet do korzystania z obiektów sportowych, ubezpieczenie na życie czy prywatną opiekę medyczną. O takich warunkach wielu świeżo upieczonych magistrów może tylko pomarzyć.
Jak słyszałam, największe pieniądze można zarobić w spółkach Skarbu Państwa. Problem w tym, że tam trafiają najwybitniejsi, najlepsi i z doświadczeniem w konkretnej branży. Podobno żeby się tam dostać, trzeba się naprawdę dobrze znać. Złośliwi mówią, że z odpowiednimi osobami.
Pan Heniek, osiedlowy hejnalista (tak jeden z moich wykładowców na studiach nazywał amatorów napojów wyskokowych wypijanych z gwinta), który prawie codziennie odprowadza mnie wzrokiem, kiedy idę do pracy, pewnego dnia w przypływie szczerości podzielił się wynikami swojej głębokiej analizy: „Jeżeli pani dużo i ciężko pracuje, to musi płacić podatek państwu, a jeżeli ktoś nie pracuje, tak jak ja, to państwo jemu płaci”.
W tym kraju, jak widać, nie opłaca się już nawet pracować, a co dopiero poświęcić kilka lat życia na studia…
Kinga Ochnio