Komentarze
Źródło: ARCH.
Źródło: ARCH.

Udawana gra

Można odnieść wrażenie, że w polskiej przestrzeni publicznej na dobre zagościł… temat krzesła. Ten jakże konieczny do życia mebel, pozornie tylko prozaiczny, okazuje się od dłuższego czasu symbolem polskiej racji stanu.

Najpierw mieliśmy do czynienia z zabieraniem go głowie państwa, gdy Lech Kaczyński chciał na nim zasiąść w czasie jednego ze szczytów Unii Europejskiej. Potem służby porządkowe postanowiły zaaresztować jakiegoś człowieka, ponieważ przyniesiony przezeń mebel miał być elementem terrorystycznym, a nawet stanowić obrazę godności głowy państwa.

 

Dzisiaj gra krzesłem wydaje się polegać na wciskaniu go na siłę zwycięzcom wyborów na podobieństwo gorącego ziemniaka. No po prostu krzesło rulez! Gdy piszę słowa tego felietonu, nie do końca wiadomo, jak zakończy się ta rozgrywka krzesłowa. Być może okaże się, że rozwiązanie będzie całkiem proste, a o zwycięzcach raczej nie usłyszymy. I w ten sposób polska polityka dokona odkrycia na miarę wynalezienia koła lub pozyskania ognia – krzesło może być doskonały narzędziem do bicia piany.

Maskowy bal
Gra pozorów nie jest jednak tylko domeną życia stricte politycznego. Przeglądając publikacje w sieci, natknąłem się na jednym z internetowych portali na wywiad z prezenterem Teleexpresu – Maciejem Orłosiem. Zajawka na głównej stronie portalu brzmiała cokolwiek dramatycznie. Telewizyjny prezenter miał ponoć bać się o swoje dalsze zatrudnienie w telewizji publicznej. Gdy przeszedłem na właściwą podstronę, sprawa nabrała jeszcze bardziej tragicznego kolorytu. Otóż opisujący ją dziennikarz stwierdził, że ulubieniec wielu boi się o swoją posadę, gdyż czarne sotnie PiS mają dokonywać czystek w mediach publicznych, a on się jeszcze nie określił. Z ciekawością więc zacząłem czytać rzeczony wywiad. I co się okazało? W całym wywiadzie nie ma ani jednego odniesienia do polityki. Nie tylko tej obecnej, ale żadnej. Ostatnie pytanie redaktora brzmiało ni mniej, ni więcej: „Jakie są plany redaktora na przyszłość?”. A odpowiedź wprawiła mnie w osłupienie. Otóż Maciej Orłoś po prostu stwierdził, że ma nadzieję, iż mimo upływu czasu dalej będzie prowadził swoją działalność dziennikarską. Koniec, kropka. Gdzież więc strach przed inkwizytorskimi zapędami nowej władzy? Gdzież osławione czarne listy z Nowogrodzkiej? Gdzież wieszczony przez Agnieszkę Holland totalitaryzm i zamordyzm? Po prostu jakoś go nie widać. Lecz maska została wlepiona na gębę, gdyż mało kto dotarł do tekstu wywiadu, a jeszcze mniejsza liczba czytelników w ogóle go przejrzała. A mimo to w świat poszła wiadomość – jak Orłoś się boi, to widać coś jest na rzeczy. Zresztą ów element drżączki wydaje się doskonale wykorzystywany w dzisiejszej medialno-politycznej grze pozorów. Trudno kwestionować wszak zwycięstwo wyborcze formacji Jarosława Kaczyńskiego, bo przecież z faktami się nie dyskutuje. By jednak umniejszyć je w oczach zwykłych Polaków, skoro nie można go kwestionować, należy wprowadzić elektorat w lekkawą palpitację serduszka, by w ten sposób osiągnąć efekt niepewności, który gorszym jest od wściekłości, rezygnacji i euforii razem wziętych. A przy okazji będzie można zwalić na nową władzę wszelaką odpowiedzialność za zło tego świata, z grzechem pierworodnym włącznie.

Kiedy słowa miną
Ów stan drżenia jest o tyle niebezpieczny, że – mimo być może najlepszych chęci – jest jednak potęgowany także przez działania podejmowane w zwycięskim obozie. Ze zdziwieniem przyjąłem pewien sondaż przeprowadzony w sieci, w którym respondenci stwierdzili, iż nowy rząd musi przede wszystkim uporządkować media publiczne. Wydawało mi się, że sprawy gospodarcze, edukacja czy też polityka zagraniczna winny stać na pierwszym miejscu. Wynik tego sondażu dał mi jednak cokolwiek do myślenia. Wszak jedną z przyczyn kilkunastoletniej niemocy wyborczej ugrupowań prawicowych miał być niemożliwy do przebicia szklany sufit żelaznego elektoratu. Być może więc dzisiaj następuje kolejna próba zatrzaśnięcia owego szklanego wieka nad tą stroną sceny politycznej, ale tym razem ma być to szkło ekranów telewizyjnych. Niestety, nieumiejętność obchodzenia się z dziennikarzami, a może chęć zabłyśnięcia na medialnych salonach powoduje, iż przekaz ze strony nowej władzy staje się niejasny i mętny. To trochę tak, jak podawanie na tacy argumentów przeciwko sobie. Weźmy chociażby pod uwagę formowanie nowego rządu. Po co podawać terminy graniczne jego ogłoszenia, gdy rozmowy wciąż trwają? Przecież zawsze może zdarzyć się coś, co przesunie godzinę lub dzień ogłoszenia ich wyniku. Podobnie z przeciekami, jaką kto tekę otrzyma. W wyniku tych działań przekaz medialny docierający do konsumenta wiadomości jest wręcz tragiczny. Jeśli nie mogą się dogadać, to znaczy, że psu na budę były ich zapewnienia o zwartym szeregu specjalistów. A jeśli tak, to pewnie z szufladami pełnymi ustaw jest tak samo. Efektem będzie zwykła niewiarygodność, zabójcza dla każdej formacji politycznej. I na nic późniejsze zapewnienia, że tak nie jest. Wdrukowane w mózgi kalki myślowe dopełnią działa spustoszenia.

Prawdy jak powietrza brak
Widać to już dość dokładnie chociażby na przykładzie owego sporu o krzesła, a właściwie o jedno puste, a ponoć ważne. Na nic zdają się dzisiaj syrenie śpiewy mówiące o tym, że ranga owego maltańskiego szczytu jest zawarta już w samej jego nieformalności, że o wiele ważniejszym wydaje się uczestnictwo w naradzie szefów resortów wewnętrznych, w czasie którego podejmowane będą decyzje m.in. o kwotach „uchodźców”, a na który jakoś nie wybiera się nikt z urzędującego jeszcze rządu. To już musztarda po obiedzie. Brak odpowiedniej i sprawnej ofensywy medialnej sprawił, że dzisiaj nikt z wyborców w to już nie wierzy, a solenne zapewnienia o trzymaniu ręki na pulsie są odbierane jako tłumaczenie się z przeoczenia „niezwykle ważnego” dla Polski gremium. A co więcej, owe zapewnienia znajdują miejsce tylko w mediach sprzyjających nowej ekipie politycznej. Gdy czytać będziecie Państwo te słowa, zapewne zostanie już zaprzysiężony nowy parlament i być może sformułowany będzie nowy rząd. Jednak bitwa o przedpole została już cokolwiek przegrana. Być może zadziała „efekt 100 dni”, lecz jeśli te błędy nadal będą popełniane, wiarygodność wyczerpie się szybko – jak woda w dziurawym naczyniu. a krokodylimi łzami się go już nie napełni.

 

Ks. Jacek Świątek