Komentarze
Źródło: DREAMSTIME
Źródło: DREAMSTIME

Udrapowany płaszczem siadłbym na ruinach

Niedługo minie już miesiąc od wyboru nowego Następcy św. Piotra. Nie jest to na tyle długi czas, by dokonywać podsumowań. Te zresztą są domeną historyków, którzy z zapałem rzucają się na każde doniesienie czy skrawek dokumentów, zdawałoby się zapomnianych przez Boga i ludzi, by na ich podstawie dokonywać najdziwniejszych i najwyszukańszych prób zrozumienia przeszłości.

Nie sposób więc po tym czasie dokonać jakichś wiążących ocen nowego pontyfikatu. Poza tym trudno podsumowywać to, co z natury swojej wymyka się naszym ocenom, ponieważ zahacza o wieczność i działanie Boga. Jest jednak coś w otoczeniu medialnym obecnego pontyfikatu, co zwraca moją uwagę od samego początku. Otóż większość dziennikarzy i komentatorów, także katolickich, a nawet mających pod szyją koloratki, z uporem maniaka powtarza jak mantrę słowa, jakie miał usłyszeć św. Franciszek z Asyżu od Chrystusa z krucyfiksu w kościele San Damiano, a które przypisuje się teraz nowemu Biskupowi Rzymu, a mianowicie ową frazę mówiącą o odbudowie Kościoła, który popadł w całkowitą ruinę. No cóż, każdy przybiera taką retorykę, na jaką go stać. Szczególnie widać w tym pewien brak refleksji nad własnymi słowami. Bo cóż to znaczy, że nowy papież ma odbudowywać Kościół? Ano tylko jedno: że ten leży w całkowitych zgliszczach i ledwie dyszy.

Nowa by się w powieści zrobiła zawiłość

Od dłuższego czasu zastanawiam się, na czym właściwie te „ruiny Kościoła” polegają? Naturalnie, da się przypisać temu terminowi kilka znaczeń. Biorąc pod uwagę czysto socjologiczne znaczenie, można wskazywać na fakt odchodzenia od Kościoła wielkich mas ludności czy też proces sekularyzacji społeczeństw tzw. Europy Zachodniej. Z doktrynalnego punktu widzenia można mówić o negowaniu przez ludzi twierdzeń zawartych w depozycie wiary, szczególnie tych dotyczących moralności i zachowań obyczajowych. Wskazując zaś na wewnątrzkościelną dyscyplinę – uznawać za takowe brak posłuszeństwa władzy pasterskiej Kościoła hierarchicznego oraz możliwość odłączania się od wspólnoty wierzących pewnych grup, które zaczynają zdążać swoją drogą. Wskazując wreszcie na element zgorszenia, można uznać za upadek Kościoła różne wewnętrzne konflikty oraz zachowania ludzi Kościoła, które są oznaką niewierności prawdom wiary i stanowią przyczynę uznania przesłania ewangelicznego, głoszonego przez Kościół, za niewiarygodne. Pozostańmy tylko przy tych kilku wymienionych znaczeniach. Czy rzeczywiście dowodzą one, ze Kościół „leży w ruinie”? Wszystkie je łączy jedno – czysto ludzkie spojrzenie na Kościół, tzn. traktowanie wspólnoty wierzących w kategoriach tego świata. Tylko czy stanowią one zaiste syndromy rzeczywistego upadku Kościoła? Pytanie to zawiera w sobie zupełnie inne założenie, a mianowicie konieczność wskazania, w czym istotnie leży jego siła. Czy jest nią popularność, liczebna wielkość, rozmiar wpływów na społeczeństwo i struktury międzynarodowe, a może zasobność materialna kieszeni kościelnych hierarchów? Owszem, nikt nie broni uznać tych wskaźników za miarodajne, tylko wówczas należałoby stwierdzić, że w największej ruinie Kościół znajdował się… na samym swoim początku, a więc w czasach przedkonstantyńskich, a zatem w czasach, do których piewcy „zgliszczy Kościoła” właśnie chcą nawiązać i powrócić. To wówczas liczebność wierzących była najniższa w historii, sama wspólnota eklezjalna była prześladowana, zaś moralność ogółu społeczeństwa pozostawiała więcej do życzenia niż dzisiaj. Jak widać, owa maniera publicystyczna wydaje więcej nielogiczności, niż można sobie wyobrażać.

Pod mgły zasłoną mury odbudowano i znów zaludniono

Jedynym upadkiem Kościoła może być jego wewnętrzna niewierność. Ona nie oznacza tylko powstawania herezji i odłączania się od wspólnoty kościelnej mniejszych czy większych grup ludzi, ale dokonanie się w łonie samego Kościoła apostazji od Tego, który jest Głową Kościoła – od Chrystusa. Można oczywiście nazwać to „narcyzmem teologicznym” czy też syndromem „zamkniętej twierdzy”. Jednak piewcy takowego oglądu Kościoła zapominają o tym, iż jego siła nie tkwi we wskazywanych przez Stalina ilości armat czy dywizji. Siłą Kościoła zawsze była krew wyznawców. Kościół nie rozprzestrzenia swoich „wpływów” poprzez działania czysto reklamowe czy też wzrost liczebny swoich członków. To nie jest partia polityczna czy międzynarodówka wierzących. Siłą Kościoła jest nawet nie wierność, ile wiara i jej czystość, za którą oddają życie wyznawcy Chrystusa. To zdają się być owe ubogie środki ubogiego Kościoła, o których mówi obecny papież. To, co pośród tego świata jawi się zwykłym głupstwem, ma największą siłę przebicia i stanowi nie ruinę, ale skarb. Przyjmując tezę o upadku Kościoła w ruinę, należałoby konsekwentnie wskazać odpowiedzialnych za takowy stan rzeczy. A narzucającą się natychmiast odpowiedzią byłaby ta, która za winnych uznawałaby poprzedników Franciszka I, a więc Benedykta XVI, Jana Pawła II, Pawła VI itd. Tymczasem właśnie tych wymienionych papieży o brak wierności wierze oskarżyć trudno. Co więcej, to właśnie ich atakowano za zbytnie przywiązanie do prawdy, a w atakach tych nie przebierano w środkach (wystarczy tylko przejrzeć fora internetowe i łamy prasy). Właśnie te ataki wskazują, że światu nas otaczającemu wcale nie idzie o wierność Kościoła, ile raczej o dostosowanie go do własnych ram. Czy takie jest również mniemanie publicystów, także katolickich, którzy z lubością powtarzają tezę o ruinie Kościoła? Nawet jeśli przyjąć, że mają dobre intencje, to skutek jest wręcz żałosny.

Łamiąc promienie wschodu w tęczach rozmaitych

Dzisiaj wiele mówi się o potrzebie nowej ewangelizacji. Cóż, ewangelizacja nie jest nowa, bo co nowego możemy jako wyznawcy Chrystusa zaproponować światu. Prawda przez Kościół głoszona jest niezmienna od dwóch tysięcy lat. Przyjmując nawet, że chcemy tę prawdę przekazać w atrakcyjnej formie, narażalibyśmy się na niebezpieczeństwo uznania nas za akwizytorów chcących wcisnąć przeterminowany towar. Nowa ewangelizacja może oznaczać jedynie poznanie przez nas samych prawdy i mówienie, a właściwie ukazywanie jej światu w naszym własnym życiu. Jeśli gdziekolwiek można znaleźć ruiny Kościoła, to nie w Rzymie, na watykańskim wzgórzu, ale w sercach ludzi, którzy uznają się za wierzących. Remedium na to nie są tyrady odwołujące się do wyrwanych z kontekstu słów Biedaczyny z Asyżu, ale własna, intelektualnie podbudowana i rzetelna logicznie kontemplacja prawdy. Lecz wśród medialnej wrzawy nawet pośród Kościoła o to jest trudno i promienie wschodzącej prawdy łamią się na kolorach tęcz rozmaitych.

Ks. Jacek Świątek