Unickie wigilie Bożego Narodzenia 1874 r.
Jeżeli skonacie na mrozie - mówił do unitów - to lepiej; ci, co pozostaną przy życiu, przyjmą prawosławie. Mężczyźni i kobiety na mrozie z odkrytymi głowami musieli zwalać zaspy śniegu z dróg i gościńców na pola i ogrody przyległe, a potem ten sam śnieg z pól i ogrodów sypać na powrót na drogi i deptać go nogami.
Włosy razem z potem przymarzały im do głowy. Tu trzeba dodać, że tamtego roku już w połowie listopada spadły wielkie śniegi i jak zapisał pamiętnikarz, sanna była wyborna. W poprzednim odcinku, wyprzedzając wydarzenia, podałem efekt końcowy nawracania unitów w Ostrowie. Oczywiście to się stało w dłuższym odstępie czasu. 20 grudnia 1874 r. kpt. Gołowiński trochę wypoczął i zaczął obchodzić prowizoryczne szpitale w Ostrowie. Kazał felczerom przy sobie opatrywać rannych, niejednokrotnie sam chorych nawiedzał, liczył ich pulsy, rozgorączkowanym kazał śnieg przykładać do głowy, ale w istocie szukał kogoś zdrowszego, bardziej wytrzymałego, do zadawania mu nowych mąk. 21 grudnia w dalszym ciągu trwała bezproduktywna praca w Kornicy przy przenoszeniu i ubijaniu śniegu. 22 grudnia kpt. Gołowiński jak co dzień rewidował chorych w Ostrowie, wyszukując ludzi do kolejnej chłosty. 23 grudnia znudziło się kpt. Klimence patrzeć na niewolniczą pracę w Kornicy i podjął decyzję, aby na święta Bożego Narodzenia wziąć się za całą parafię kornicką. 24 grudnia inna jak dotąd była wigilia dla parafian ostrowskich, którzy leżeli w prowizorycznych szpitalach żydowskich, szykując obolałe ciała do nowej chłosty. W ich domach kwaterowali żołnierze, wypróżniając wszelkie zapasy żywności i inwentarza. Podobnie było w Kornicy, gdzie ludzie ledwie żywi od morderczej pracy, mieli w swych obejściach kozaków żywiących się na ich koszt i niszczących ich sprzęt i dobytek. Inna była wigilia we wsi Szpaki, gdzie kpt. Klimenko kazał zebranych parafian otoczyć kozakami i strażnikami oraz trzymać całą noc na mrozie z odkrytą głową. Wierni ze Szpaków osobliwie obchodzili ten czas, nocując na śniegu z całym swoim rodzeństwem, aby tak powitać wielką rocznicę narodzenia Betlejemskiej Prawdy. 24 grudnia zdarzył się jednak niezwykły wypadek w wiosce Kłoda w parafii Horbów, który wstrząsnął całą okolicą. Znamy te wydarzenia z ustaleń Władysława Buchowieckiego, właściciela majątku Kołczyn, potajemnie badającego kwestię tuż po wypadku i z literackiego opisu W. Reymonta, nagłaśniającego sprawę przeszło 30 lat po fakcie, za który to opis władze carskie wytoczyły mu proces sądowy i wydały wyrok skazujący. Unicka parafia Horbów tak jak inne przeżyła ciężkie prześladowania. Proboszcz tej parafii ks. Emilian Starkiewicz już w 1873 r. został uwięziony i później zesłany na Syberię. W 1874 r. rządcy pow. bialskiego spędzili całą parafię pod cerkiew w Horbowie i kazali wpisywać się na prawosławie. Jedni ulegli presji batów i nahajek, inni kuszącym obietnicom, jeszcze inni mieli dość dłuższego pobytu w więzieniu bialskim, ale byli i tacy, jak Józef Koniuszewski, którzy nie poddali się i nie złamali wiary. Omdlewając pod nahajkami, krzyczał on jeszcze: „Polak jestem i katolik! Zabijcie, a nie przejdę!”. Na razie go nie zabito, ale powstał inny problem. Urodziło mu się drugie dziecko i już w kilka dni po narodzinach wezwano ojca do gminy, nakazując mu, aby ochrzcił maleństwo w prawosławnej cerkwi. Ponieważ odpowiadał krótko: „Ja Polak i katolik, to i mój syn będzie taki sam”, zamknięto go na dwa miesiące do bialskiego więzienia. Wrócił stamtąd opuchły i posiniaczony z powybijanymi zębami. Teraz zaczęto go prześladować w inny sposób, nakładając kary pieniężne. Za każdy dzień zwłoki musiał płacić rubla dziennie. Kara nieubłaganie narastała i bezlitośnie ściągano należności. Był on tylko biednym, zaradnym wyrobnikiem, ale wkrótce stodoła była pusta, a z mieszkania zarekwirowano nawet pierzyny i poduszki. Strażnik i wójt kusili go nieustannie: „Zanieście dziecko do cerkwi, to wrócą wam wszystkie straty”. Wg zapisu Buchowieckiego, powtórzonego później przez ks. J. Pruszkowskiego, Koniuszewski ochrzcił potajemnie nowo narodzone dziecię w jednej ze świątyń łacińskich, natomiast wg opisu Reymonta kapłan, obawiając się kary pieniężnej lub zesłania na Sybir, bał się ochrzcić dziecko w kościele. Po zarekwirowaniu ostatniej krowy i maciory, czując zbliżający się głód, nastąpił kres wytrzymałości fizycznej obojga małżonków. 24 grudnia oboje postanowili złożyć z siebie i dzieci ofiarę. Napiekli chleba z ostatniej miary mąki, nagotowali strawy, wybielili i wyczyścili mieszkanie, zastawili stół chlebem oraz potrawą, a późnym wieczorem pokornie pożegnali się z sąsiadami. O północy jasna łuna pożaru oświetliła wioskę i postawiła wszystkich na nogi. W płomieniach stała stodoła Koniuszewskich. Nic nie dało się uratować. Rano na pogorzelisku znaleziono zwęglone ciała rodziców tulących dwoje spalonych dzieci. Tak jak w pierwszych wiekach chrześcijaństwa Koniuszewscy, aby pod wpływem dalszych prześladowań nie załamać się i nie ulec złu, wierni przyjętym zasadom, w dobrej wierze oddali życie Bogu za ofiarę całopalną. Niezrównany opis ich męki przedstawił laureat nagrody Nobla W. Reymont: „Nagle dobiegł z wnętrza stodoły śpiew… Ani można myśleć o ratowaniu, dach się bowiem wygiął i mógł lada chwila runąć. Ale śpiew wciąż jeszcze płynął równy, wysoki niebosiężny, był jakby radosnym witaniem raju, hymnem zmartwychwstających, ekstatyczną pieśnią wiary… Runęli wszyscy na kolana i zaczęli odmawiać modlitwę za konających”. Wg badającego sprawę nieżyjącego już ks. Józefa Szajdy wierni otrzymują za pośrednictwem Józefa i Anastazji Koniuszewskich liczne łaski.
Józef Geresz