W hołdzie zmarłym i odważnym
Z pierwszych lat swojego życia mam w głowie tylko obrazy. Mieszkaliśmy w Sadach, w powiecie zamojskim. Ojciec woził mnie na rowerze, razem odmawialiśmy pacierz, bawiłem się z rodzeństwem w chowanego.
Pamiętam, jak wyglądał dom wewnątrz. Te wspomnienia są jak poszczególne kadry, urywki filmu, ale nie łączą się one w całość – zaznacza mój rozmówca. I dodaje: – Rok 1942 pamiętam za to dokładnie. Lato było bardzo ciepłe. Ludzie rozmawiali o wysiedleniu, bo gdzieś w regionie już takie akcje się zdarzały. Niektórzy robili zapasy – chowali zboże, mąkę, radzili sobie wzajemnie, że np. produkty mokre najlepiej zatopić w rzece. Nikt jednak nie spodziewał się tego, co nastąpi i na czym dokładnie polegać będzie wysiedlenie.
Obóz to było piekło
Pytanie o to, co było dalej, wywołuje u R. Swatko ból i łzy. Po chwili uspokojenia mój rozmówca zaczyna powolne wyjaśnienia: – Ten dzień pamiętam w szczegółach. Wcześnie rano, gdy na dworze panowała jeszcze szarówka, podjechały pod dom dwie furmanki. Słyszałem płacz matki, nerwowe kroki ojca. Wraz z rodzeństwem nie jadłem wtedy śniadania w domu, a u sąsiada. Podano nam pyzy. Na drogę nie mogliśmy wiele ze sobą zabrać, zresztą nie mieliśmy dużo, jak to dawniej na wsiach. Matka, wiedziona jakimś instynktem, spakowała ubrania i pościel – w którą, w małych woreczkach, spakowana była kasza, mąka, groch. Rodzice pospiesznie zabijali i patroszyli kurczaki – wspomina R. Swatko i dodaje: – Ruszyliśmy w kierunku Zamościa. Nie jechaliśmy jednak główną drogą ze Skierbieszowa do Zamościa, ale trasą okrężną. Teraz wiem, że drogą główną jechali nasiedleńcy. Trasa była zatem tak zaplanowana, by jedni i drudzy się nie spotkali. Gdy dojechaliśmy do obozu, był wieczór. Padał lekki śnieg, bo to była końcówka listopada. Było ciemno. Elektryczne lampy, które wisiały na długich kablach, kołysały się na wietrze i dawały szatański efekt. Pomyślałem, że przyjechaliśmy do piekła…
– Wszystkich zgonili na plac apelowy, wyczytywali nas po nazwiskach i kierowali do odpowiedniego baraku. Budynek ten miał ciekawą konstrukcję (dawniej służył jako stajnia). Wzdłuż baraku biegła ścieżka, po jednej i drugiej stronie były podłogi – zrobione na dwóch poziomach: na wysokości pół metra i około dwóch metrów. Ludzie zaczęli się tam rozkładać. Nie było czysto, a wszelka bielizna i pościel, którą udało się ze sobą zabrać, służyła za materace. Na te wyższe półki nie dało się wejść, były za wysokie. Dziadek zrobił nam drabinkę – przywołuje wspomnienia R. Swatko. – Codziennie odbywały się apele. Z baraku wychodziliśmy na plac. Wyczytywano nazwiska. Ojca i jedną z sióstr zabrali do Berlina, matka została z nami – dwiema siostrami i trzema chłopakami. Mój najstarszy brat – Piotr, w czasie transportu do obozu (miał wówczas 18 lat) wyskoczył w lesie z furmanki. Zginął w partyzantce, w maju 1944 r. Ludzi z obozu cały czas ubywało. Ja wraz z rodziną byłem tam długo – od końca listopada 1942 r. do lutego 1943 r. 1 lutego poszliśmy na stację kolejową, tam załadowano nas do wagonów. Było bardzo mroźnie, na podróż dano nam chleb i marmoladę. Nie było wody. Wszędzie rozlegały się jęki pragnienia i błagania o picie. W Siedlcach zabrano nas z pociągu. Z dworca udaliśmy się do budynku Czerwonego Krzyża, mieszczącego się wówczas przy ulicy 1 Maja. Tam nas rozkwaterowali. Pan Radomyski, wzięty siedlecki krawiec, przyszedł pewnego dnia i powiedział mamie, że zabierze mnie i mojego starszego brata do siebie – uzupełnia historię.
Z odruchu serca
Radomyscy mieszkali na ulicy Sienkiewicza. – Nieraz zastanawiam się, czym się wtedy ten człowiek kierował. Warunki miał bowiem bardzo podłe – całe jego mieszkanie składało się zaledwie z trzech pomieszczeń: kuchni, warsztatu krawieckiego i pokoju. Nie było wody bieżącej. W tym jednym pomieszczeniu mieszkał pan Radomyski, jego żona, dwie córki i my dwaj. Dopiero później dostał mieszkanie w kamienicy na rogu ul. Piłsudskiego i Orzeszkowej. Po wysiedleniu Żydów stało ich wiele pustych. To mieszkanie było duże, choć warunki przypominały poprzednie – wyjaśnia R. Swatko.
– Traktowali mnie jak swojego syna, czułem ich miłość. Byłem niepokornym dzieckiem, ale to wynikało z moich przeżyć. Nie potrafiłem się podporządkować. Obóz sprawił, że byłem dzikim człowiekiem, nieufnym i niewierzącym ludziom. Czasem za to obrywałem, mimo to bardzo kochałem swoich przybranych rodziców. Pani Radomyskiej nigdy jednak nie powierzyłem całej synowskiej miłości, bowiem moja rodzona mama była blisko – również mieszkała w Siedlcach, mogłem się z nią spotykać – tłumaczy mój rozmówca.
Roman Swatko wojnę i wyzwolenie, czyli końcówkę 1943 r. i część roku 1944, przetrwał u Radomyskich. – Później, gdy moja rodzona mama zaczęła pracować, zabrała nas do siebie. Latem 1945 r. wrócił z Berlina ojciec, razem pojechaliśmy do rodzinnych Sadów. Tam nie ocalało nic, dom był spalony i rozebrany, przyszliśmy do gołej ziemi. Ale za to rodzina była prawie cała. Zmarła babcia, brat zginął w partyzantce, w obozie zmarła również moja najmłodsza siostra. Z głodu. Ja też nie wytrzymałbym niewoli, gdyby nie choroba. Kilkakrotnie trafiałem do obozowego szpitala. Tam było ciepło, dostawaliśmy mleko i lepsze jedzenie. W ten sposób przeżyłem… – wyjaśnia.
Stacja wybawienia
Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej opracowane zostały plany wyniszczenia narodu polskiego. Realizację zagłady rozpoczęto od pacyfikacji Zamojszczyzny. Efektem ekstremalnej akcji wysiedleńczej, która rozpoczęła się w nocy z 27 na 28 listopada 1942 r., były masowe wywózki ludności do obozów. Informacja o męczeństwie dzieci szybko rozeszła się po okupowanym kraju. Ruch oporu, kolejarze polscy oraz ludzie mieszkający przy torach i stacjach kolejowych wykradali bądź wykupywali i dawali schronienie niewinnym ofiarom hitlerowskiego terroru. Partyzanci przeprowadzali akcje dywersyjne – wysadzali tory, dzięki czemu sporo transportów skierowanych do Oświęcimia nie osiągnęło swojego celu. Kolejarze zaś sypali piasek w łożyska toczne wagonów, co powodowało ich przegrzanie się. Wówczas odstawiano wagony na bocznice, a te momenty sprzyjały uwalnianiu dzieci i dorosłych z transportów. Nie wszystkich udało się uratować… W roku 1943, dokładnie 3 lutego, w Siedlcach zorganizowano pogrzeb dzieci, które zamarzły w transportach. Uroczystość ta była swoistą manifestacją, zrywem patriotycznym siedlczan przeciwko brutalności okupanta niemieckiego. Na ulice miasta wyszło wówczas około 10 tys. mieszkańców.
Żywa pamięć
Co roku Stowarzyszenie Domu Dziecka – Pomnik im. Dzieci Zamojszczyzny w Siedlcach organizuje uroczystości, które mają na celu przypominać o historii dzieci Zamojszczyzny. W tym roku przypadała 72 rocznica. Oficjalne uroczystości rozpoczęła Msza św. odprawiona w kościele pw. św. Stanisława. – To z tej świątyni przed laty wyruszył kondukt żałobny z 23 białymi trumnami na miejsce wiecznego spoczynku – wyjaśnia Eugeniusz Borysiak, prezes stowarzyszenia. Na niedzielne spotkanie przyjechały delegacje z Biłgoraja i Zamościa. – Niech wspomnienie tych wydarzeń będzie hołdem, ale i przestrogą dla przyszłych pokoleń. Taka tragedia nigdy więcej nie może się powtórzyć – mówił prezes zarządu Stowarzyszenia Dzieci Zamojszczyzny w Biłgoraju Bolesław Szymanik. – Ponad 70 lat temu mieszkańcy Siedlec i okolic wzorowo zdali egzamin z patriotyzmu – dodał Henryk Smalej z Fundacji Centrum Wysiedlonych na Zamojszczyźnie. Uczestnicy uroczystości odwiedzili miejsca pamięci związane z wydarzeniami z roku 1943: zbiorową mogiłę dzieci Zamojszczyzny na cmentarzu przy ul. Janowskiej (tu spoczywają prochy dzieci zmarłych w transportach, które kierowane były do różnych miejsc w kraju, ale przejeżdżały przez siedlecki węzeł kolejowy), Cmentarnej (kamień nagrobny na tym cmentarzu jest bezimienny; tu spoczywają prochy 23 dzieci) oraz na dworcu PKP (płyta umieszczona na ścianie budynku poświęcona jest pamięci byłemu prezydentowi miasta – Stanisławowi Zdanowskiemu; włodarz brał czynny udział w akcjach ratowania dzieci Zamojszczyzny).
Machina pomocy ruszyła
Na zakończenie zgromadzeni pojechali na ul. Dzieci Zamojszczyzny. To tu mieści się Centrum Pomnika Dzieci Zamojszczyzny – żywe świadectwo wydarzeń sprzed lat. – Cieszę się, że dzięki bohaterstwu pracowników kolei powstał pomnik nie z brązu, granitu czy marmuru, ale miejsce, w którym otrzymują schronienie dzieci i samotne matki – mówił przed laty nieżyjący już Henryk Wiechetek. – To on podjął się idei stworzenia takiego miejsca. Centrum jest budynkiem wielofunkcyjnym. Nie jest tajemnicą, że nasz „żywy pomnik” udało się zbudować również dzięki pomocy różnych niemieckich organizacji. To pewnego rodzaju zadośćuczynienie z ich strony. Nasza placówka służy zatem również polsko-niemieckiemu pojednaniu – wyjaśnia Dariusz Mitura z biura stowarzyszenia. Jak mówił H. Wiechetek, machina pomocy ruszyła. I tego pociągu, na szczęście, nie da się zatrzymać…