Komentarze
W stronę legendy?

W stronę legendy?

Początek września zawsze mnie dziwnie nastraja, zawsze do refleksji skłania. Może dlatego, że jestem z pokolenia, które od rodziców i dziadków nasłuchało się wojennych opowieści.

A może powodem jest moje pochodzenie, moje korzenie zapuszczone we wsi, która na swoim skraju ma cmentarz poległych tam w stoczonej we wrześniu 39 r. bitwie, która ma swoich wojennych bohaterów - tych aktywnie walczących z okupantem nie tylko na najbliższym terytorium, jak i tych wywiezionych na przymusowe roboty do Niemiec.

Dane mi było usłyszeć wiele historii – o rozstrzelanych za wsią chłopcach, o przeprowadzanych o świtaniu łapankach, o uciekinierach z Warszawy, o stacjonujących we wsi Niemcach i maszerujących na Berlin Rosjanach. O uporczywych próbach wykupienia z najbliższego arbeitsamtu czy obozu na Skaryszewskiej w Warszawie bliskich wywożonych na roboty do Niemiec. O dwojgu młodych mieszkańcach wsi, którym wojenna zawierucha wyznaczyła spotkanie w Australii.

To historia. Niezapisana w podręcznikach. Nie statystyki, ale wciąż żywe losy nieżyjących już ludzi przekazywane przez tych, którzy widzieli, słuchali, zapamiętali. „Arka przymierza między dawnymi i młodszymi laty”.

Arka przymierza to cmentarze. Nie tylko te powszechnie znane nekropolie, ale też parafialne, istniejące w świadomości tylko lokalnej społeczności miejsca pochówku. Odwiedzam je, jeśli tylko mam ku temu okazję.

Kilka dni temu dosyć przypadkowo znalazłam się na jednym z takich właśnie podlaskich cmentarzy. Moją uwagę przykuł tam długi szereg świeżo wmurowanych nagrobnych płyt informujących o śmierci poniesionej z rąk hitlerowców w czasie ostatniej wojny. Informacje na nagrobkach wskazywały, że leżą tam całe rodziny – rodzice z kilkorgiem dzieci. Nie mogli więc to być ludzie zabici w walce, lecz na skutek jakiegoś odwetu czy wręcz eksterminacji. Sposób usytuowania mogił i ta sama data na wszystkich płytach sugerowały jakąś lokalną tragedię. Powodowana zwykłą ciekawością, a może też innymi przesłankami, postanowiłam zasięgnąć języka u miejscowych. Sprzątająca groby swoich bliskich ponadtrzydziestoletnia kobieta początkowo była nieufna, ale dała się namówić na rozmowę. -Tu dużo rozstrzeliwali – mówiła. – Te groby to z wojny, z historycznych czasów. Wywozili wtedy do lasu i zabijali. Ale ja nie wiem, czemu tych. Jak pani chce wiedzieć, niech do proboszcza idzie, on się tym interesuje. Mnie to tak nie obchodzi.

Przyznaję – zamurowało mnie. Po pierwsze z powodu usprawiedliwianej historycznymi czasami niewiedzy. Po drugie: odniosłam wrażenie, że dla wspomnianej kobiety II wojna światowa i bitwa pod Grunwaldem to ta sama odległość czasowa. Po kolejne – poczułam się strasznie stara, z innej zupełnie epoki.

Myślę o tym spotkaniu do dziś. I o tym, że wojna 1939-45 przeistacza się już w legendę, a więc przestaje być losem prawdziwych ludzi, a staje się tylko historią książkowych bohaterów, suchym przekazem oficjalnych dat i nazwisk. Być może na wspomnianym cmentarzu źle trafiłam, zapytałam niewłaściwą osobę. Ale czy w ogóle powinnam tak trafić?

Anna Wolańska