W teatrze tym Polskę budować!
Nowa Rada Ministrów powołana została wszak w 22 dni po wyborach, a cztery po ukonstytuowaniu się nowego parlamentu. Kiedy w poniedziałkowe popołudnie nowo mianowani sternicy nawy państwowej obejmowali powierzone sobie resorty, witani byli w progach swoich gabinetów przez ustępujących ministrów. W czasie jednego z tych spotkań padło stwierdzenie, że ten sposób stanowi o jakości demokracji w Polsce. Cóż, ładnym jest i praktycznym nader, że poprzednik przynajmniej symbolicznie wprowadza swojego następcę w jego zadania i sygnalizuje przy tym najważniejsze, konieczne dla życia społeczności, podjęte w danym resorcie działania potrzebujące kontynuacji.
Nie stanowi jednak to o poziomie zachowań demokratycznych, ile raczej o przyswojeniu sobie podstawowych zasad savoir-vivre na poziomie umiejętności jedzenia widelcem i nożem. O ustrojowych sprawach decyduje zupełnie coś innego.
Już dekorację znoszą całą
W ostatnim dziesięcioleciu ogromnej estymy w publicystycznym żargonie nabrało wyrażenie „przemysł pogardy”. Ukonstytuowało się ono w związku z atakami medialnymi na osobę śp. Lecha Kaczyńskiego po objęciu przez niego urzędu Prezydenta RP. Wszyscy dzisiaj powtarzamy frazy typu: „Sp…aj dziadu!” czy śmiejemy się z niejakiego Borubara, chociaż takie wyrażenia jakoś nigdy nie padły, ponieważ analiza zapisów fonicznych nawet przez laika daje zupełnie inny obraz. Ale nie to było najważniejsze. Celem owych działań było po prostu zdeprecjonowanie osoby pełniącej funkcję publiczną w oczach społeczeństwa. Nie zważano przy tym nawet na wydźwięk przestępczy tychże stwierdzeń, o czym świadczy chociażby odnoszone do byłego ministra edukacji hasło: „Giertych do wora, wór do jeziora”, które finalnie osiągnęło apogeum w wypowiedzi pewnego polityka (dzisiaj poza polskim sejmem), który po 10 kwietnia 2015 r. chciał serwować kaczkę po smoleńsku i krwawą Mary. Tak nakręcony został ten właśnie „przemysł” – od niewinnych zdawałoby się żarcików do tchnących zachętą do przestępstwa stwierdzeń. Zwykły efekt motyla. Zasadniczym problemem jakości ustrojowej jest nie podawanie rączki przez poprzednika i następcę, ale podatność społeczeństwa na takie działania. Przełomowość wydarzeń po tragedii smoleńskiej nie ulega w tym momencie żadnej dyskusji. Podrzucający pluszową kaczkę tłum na Krakowskim Przedmieściu, skandujący z pełnym zaangażowaniem: „Jeszcze jeden!”, to wyraz tej uległości. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że dzisiaj próbuje się ten sposób władania społeczeństwem powtórzyć. Zachowanie chociażby pewnego entomologa w czasie pierwszego posiedzenia parlamentu czy też taniej jakości żarciki uskuteczniane przez prowadzących programy rozrywkowe w jednej ze stacji telewizyjnych stanowią jasny sygnał do frontalnego i planowanego ataku przede wszystkim nie na obecnie sprawujących władzę, ile raczej na świadomość społeczną. W tej formie walki nic się nie liczy, poza chęcią zniszczenia przeciwnika. Nie waham się stwierdzić, że nawet fizycznego zniszczenia.
Nawet się nie spytasz, jaka słów będzie treść?
W walce tej, mającej znamiona plemienne, ograniczeniem nie jest nawet prawda. Można sobie na to pozwolić, ponieważ wprowadzony w Polsce system kształcenia młodego pokolenia, co zauważają wszyscy zajmujący się edukacją, wyrugował dość sprawnie umiejętność korzystania z pamięci. Po prostu nie zapamiętujemy tego, co jest ważne, ale tylko to, co jest śmieszne (i to śmieszne raczej rubasznie niż finezyjnie). Wydarzenia paryskie, krwawo podpisujące politykę niemiecką wobec tzw. uchodźców, narzucaną już bez żadnej otoczki ideologicznej pozostałym państwom UE, winny przypomnieć słowa byłej premier, która wobec ukraińskiej wojny stwierdziła, że widząc człowieka wymachującego na ulicy jakimś narzędziem, wybiera schronienie się we własnym domu za zabarykadowanymi drzwiami. Jednakże to właśnie partia premier Kopacz dzisiaj naciska na jeszcze większe otwarcie granic i dostosowanie się do berlińskiego dyktatu. Racjonalne w miarę oceny sytuacji, płynące ze strony dzisiaj rządzących, przedstawiane są jako awanturnictwo polityczne i realizacja planu opuszczania struktur unijnych. Taka schizofrenia wypowiedzi nie jest jednak przejawem choroby psychicznej, ile raczej zwykłym żerowaniem na ludzkiej niepamięci w celu osiągnięcia własnych korzyści politycznych. Być może jest to wilcze prawo będących w opozycji, ale to prawo powinno być ograniczone interesem narodowym przynajmniej w sferze politycznego sumienia. Klientelizm wobec dworu berlińskiego może wskazywać na ochronę jedynego dzisiaj atutu partii opozycyjnej, jaką jest stanowisko Donalda Tuska (zresztą dość już krytykowanego w samej UE za uległość Berlinowi), z którym wiąże się pewna ilość brukselskich synekur. Tylko gdzie w tym wszystkim prawda i obrona interesów Polaków? To pytanie nie pada w społecznej debacie.
Możesz ich, gdzie zechcesz, wieść!
Nowy rząd zapowiada dość szumnie sporządzenie bilansu otwarcia, czyli oceny sytuacji naszego kraju po rządach poprzedników. Zapewne jest to konieczne, jednakże pozostaje problem dotarcia z nim do opinii społecznej. Mam wrażenie, że nie będzie to ani proste, ani korzystne. Obronne transzeje przebiegają dzisiaj przez większość redakcji w mediach krajowych, a wynurzenia polski pismaków w zachodnioeuropejskich mediach dopełniają stanu trudności. Nie przyniesie to również korzyści, ponieważ w społecznym odbiorze będzie przypominać tłumaczenia Donalda Tuska wobec zarzutów nierealizowania przez niego obietnic wyborczych, a to jest już wykorzystywane przeciwko przejmującym obecnie władze. Polska scena polityczna nie jest jeszcze na tyle zakrzepła, by nie mogło na niej dojść do przesileń. Wydaje się, że jedyną drogą jest ścieżka Victora Orbana, który, nie zważając na pohukiwania węgierskich odpowiedników naszego stronnictwa „Czerska – Wiertnicza”, przy wykorzystaniu większości parlamentarnej przeprowadził konieczne reformy. Istotnym jest jednak zapamiętanie, że nie własne interesy, ale interes Polski jest w tym działaniu najważniejszy.
Ks. Jacek Świątek