W Wilkowyjach (koło Radzynia), czyli w Polsce…
Kobiety często do mnie piszą, szczególnie Polki żyjące zagranicą. Sugerują, by zaprezentować w polskim serialu taką postać, która pokaże, że - niezależnie od tego, gdzie się mieszka, ile ma się lat, jakie wykształcenie, pozycję społeczną czy urodę - nigdy nie jest za późno, by realizować swoje marzenia. I że każdy z nas ma talent: jeden do rządzenia, drugi do języków, nauczania, a jeszcze inny do pierogów. Solejukowej przypisano kilkanaście talentów. Nie wiem, czy są takie kobiety w realu, które tyle potrafią! Poza tym Kazia ma swoje zdanie, nie boi się męża, choć była bita. Zawsze miała w sercu nadzieję. Łapała każdą szansę, tak bardzo chciała zmienić swoje życie. To było w niej najpiękniejsze - mówi Katarzyna Żak.
RM: Widzowie byli zachwyceni Państwa występem, o czym świadczyły nie tylko gromkie brawa na zakończenie i domaganie się bisów, ale i żywe reakcje w trakcie całego spektaklu. A jak Państwo oceniają radzyńską publiczność?
CŻ: Przyznam się, że jechałem do Radzynia z duszą na ramieniu, bo nie wiedziałem, jak publiczność odbierze nasz program, ale po zejściu ze sceny byłem zachwycony gigantycznymi reakcjami. Lubię kameralne sceny, choć zdarza mi się występować i dla 2 tys. widzów. W mniejszych salach aktor może sobie pozwolić na to, by grać, bo publiczność to widzi, nie tylko słyszy tekst. Rzadko jednak występuję na estradzie. Na co dzień pracuję w teatrze, mam 250 spektakli w roku. Dlatego niewiele czasu pozostaje na inne formy.
RM: Tym bardziej nam miło, że Państwo znaleźli dla nas czas…
KŻ: Mnie pozytywnie zaskoczyły reakcje słuchaczy na wykonane przeze mnie piosenki. Po spektaklu podeszły do mnie panie, które dzieliły się swymi wrażeniami. Okazało się, że wychwyciły niuanse w tekstach Hemara, zachwyciły się piosenkami Piotra Bukartyka. Dla takiego jednego komentarza warto współpracować z wybitnymi twórcami, wydeptać do nich ścieżki, poświęcić czas, sięgać po taki materiał.
AW: Jako miasto mamy wobec ekipy „Rancza” dług wdzięczności za promowanie Radzynia w serialu. Szczególnie miłe były słowa, którymi rozpoczęła Pani swój występ: „Jechałam tym PKS do Radzynia, jechałam i wreszcie dojechałam!”.
KŻ: Jestem w Radzyniu po raz pierwszy. Dla mnie jako aktorki to miasto było do tej pory punktem na mapie, ale dla postaci filmowej Radzyń to było coś! Miejsce, które nobilitowało! Tam załatwiało się ważniejsze sprawy. Dla rodziny Solejuków Radzyń był też trampoliną do wielkiego świata. A skoro już mowa o tej miejscowości, to spotkała mnie związana z nią zabawna anegdota. Na plan filmowy przyjechał kiedyś pan z Radzynia. Powiedział, że pracuje w szpitalu, chyba jako pielęgniarz. Zastanawiał się, jak to możliwe, że Solejukowa ma siedmioro dzieci i żadnemu przez tyle lat nic się nie stało, by trafić do radzyńskiego szpitala. Zaczęłam tłumaczyć, że to nie ja piszę scenariusz. Tymczasem on zapewnił, iż w miejscowym szpitalu Solejukową na pewno dobrze by przyjęto.
AW: Pochodzą Państwo z zachodniej i środowej Polski. Czy, grając role mieszkańców wschodniej części naszego kraju, zastanawialiście się nad tym, jakie są różnice mentalności, charakterów itd.?
CŻ: W filmie nie trzymaliśmy się realiów wschodnich. Scenarzysta i reżyser wręcz zniechęcali nas do grania ze wschodnim akcentem. W zasadzie pozostał jeden element językowy: czasownik na końcu zdania. W filmie chodziło o to, by pokazać jak w lustrze całe polskie społeczeństwo. I to nam się udało.
RM: Pana filmografia i lista teatralnych ról jest bardzo długa. Większość nie dawała Panu chyba możliwości tak szerokiego zaprezentowania możliwości aktorskich, jak to się stało w „Ranczu”, gdzie gra Pan główne role. Czy jakoś specjalnie przygotowywał się Pan do tego?
CŻ: Przygotowywałem się, jak do każdej roli. Gdy się dowiedziałem, że mam grać dwóch bohaterów, stanąłem przed wielkim wyzwaniem, by wymyślić sobie te dwie różne postacie. Łączyło się to z podwójną pracą i obserwacją ludzi. W przypadku wójta miałem ułatwione zadanie, bo wzorowałem się na stryju, którego pamiętam z dzieciństwa. Pełnił funkcję sołtysa na wsi pod Wrocławiem. I choć nie był na bakier z prawem jak filmowy wójt, to trzymał wieś mocno w garści. Natomiast księdza musiałem sobie wymyślić na podstawie obserwacji. Podglądałem sposób chodzenia, trzymania rąk, gestykulacji, wsłuchiwałem się w szczególną melodyjność mowy. Moje aktorstwo jest efektem obserwacji różnych ludzi, z tego buduje się postać na podstawie scenariusza, okoliczności, które ją spotykają – wtedy jest to prawdziwe.
RM: Te dwie postacie: księdza i wójta musiały się różnić nie tylko charakterologicznie, ale i zewnętrznie…
CŻ: To już rola charakteryzatorki, która przyjmowała również moje sugestie: wójt jest ogorzały, czerwony, spocony, ksiądz blady, wymuskany. I to jest widoczne.
AW: Skoro mowa o charakteryzacji: Pani tylko kilka razy – oprócz ostatnich kilku odcinków – pokazała się we własnej skórze jako piękna, zadbana kobieta. Jak wyglądało przygotowanie do roli Solejukowej? Chodzi nie tylko o wygląd, ale sposób zachowania, charakterystyczny akcent.
KŻ: Jeśli chodzi o charakteryzację, to powiem tylko, że po emisji pierwszego odcinka własna matka mnie nie rozpoznała w postaci Solejukowej. Punktem wyjścia było, że moja bohaterka jest biedna, ma dużą gromadkę dzieci, a jej mąż to pijak i nieudacznik. Wygląda więc, jak wygląda. Natomiast gdy chodzi o mowę, odeszliśmy wprawdzie – jak powiedział Cezary – od charakterystycznego akcentu, ale za zgodą reżysera wymyśliłam, że Solejukowa mówi inaczej, bo pochodzi bardziej ze ściany wschodniej, a do Wilkowyj się wżeniła. Wymyśliłam sobie własną gwarę dzięki temu, że kiedyś bardzo dobrze mówiłam po rosyjsku. Te wszystkie zmiękczenia bardzo mi pomogły. Gdy scenarzyści zobaczyli, że w moich ustach brzmi to ciekawie, specjalnie pisali dla mnie konstrukcje zadaniowe, by tę śpiewność podkreślić. Po pierwszej serii zaczęli wymyślać mi nowe życie: pierogi i pomysł na biznes.
AW: Widzowie pokochali matkę Polkę – spracowaną, ale ambitną, może zaniedbaną, lecz jakże inteligentną, zaradną! Czy spotykała się Pani z opiniami kobiet na temat granej przez Panią postaci?
KŻ: Kobiety często do mnie piszą, szczególnie Polki żyjące zagranicą. Sugerują, by zaprezentować w polskim serialu taką postać, która pokaże, że – niezależnie od tego, gdzie się mieszka, ile ma się lat, jakie wykształcenie, pozycję społeczną czy urodę – nigdy nie jest za późno, by realizować swoje marzenia. I że każdy z nas ma talent: jeden do rządzenia, drugi do języków, nauczania, a jeszcze inny do pierogów. Solejukowej przypisano kilkanaście talentów. Nie wiem, czy są takie kobiety w realu, które tyle potrafią! Poza tym Kazia ma swoje zdanie, nie boi się męża, choć była bita. Zawsze miała w sercu nadzieję. Łapała każdą szansę, tak bardzo chciała zmienić swoje życie. To było w niej najpiękniejsze.
AW: W serialu tworzy Pan niezapomniany duet z Arturem Barcisiem – niczym Don Kichot i Sanczo Pansa, Flip i Flap czy Karol Krawczyk i Tadeusz Norek z „Miodowych lat” – gdzie grają Panowie główne role. Zderzenie tych dwóch postaci to dopiero zabawa! Czy mógłby Pan powiedzieć, jak układa się współpraca Pana z Panem Barcisiem?
Gdy się spotka gruby z chudym albo duży z małym, to już na starcie jest śmiesznie. Z Arturem mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na siebie w „Miodowych latach”. Producenci i reżyser spiknęli nas, i to się spodobało. Lubimy ze sobą grać, ekipy filmowe nas kochają, bo bardzo szybko pracujemy. Poza tym jesteśmy zgrani, wiemy, jak szybko dojść do pożądanego efektu. Chociaż na co dzień nie widujemy się, bo gramy w różnych teatrach.
RM: Jest Pan uważany za aktora komediowego. Czy to Pana wybór zgodny z filozofią życiową, temperamentem, czy tak chciał los?
CŻ: Tak chciał los. Widocznie dostrzeżono we mnie coś śmiesznego, że obsadzano mnie gównie w rolach komediowych. Chciałoby się na starość grać w dramatach, bo to łatwiejsze.
RM: A jak się tworzy role komediowe?
CŻ: O, ba! Trzeba mieć predyspozycje do grania w komedii, ale podstawą jest dobry materiał literacki.
RM: Na scenariusz „Rancza” aktorzy chyba nie narzekali…
CŻ: Aktorzy są szczęśliwi, gdy otrzymują tak dobry materiał. Gdy dostałem scenariusz, nie mogłem się wprost od niego oderwać. Potem poszło jak lawina! Uważam, że kolejne serie były coraz lepsze, moja postać się rozwijała. W ogóle mój wątek polityczny był niezwykle ciekawy. Andrzej Grembowicz [pseudonim Robert Brutter – red.] – współtwórca, potem twórca scenariusza, autor wątków politycznych – pracował kilkanaście lat w kancelarii sejmu i wiedział, jakie mechanizmy cechują polską klasę rządzącą. Drugi scenarzysta pierwszych serii Jerzy Niemczuk skupił się na księdzu i innych postaciach. Chyba wspólnie wymyślili ławeczkę, której bywalcy tworzą coś na wzór chóru w greckich dramatach komentującego akcję. W „Ranczu” komentują to, co się dzieje w Wikowyjach, czyli w Polsce.
RM: A w „Pitbullu” przyjąłby Pan rolę?
CŻ: Gdyby była dobrze napisana… – to jest kwestia scenariusza.
Dziękujemy za rozmowę.
Anna Wasak, Robert Mazurek
AW