Historia
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Walka o chrzest, ślub i pogrzeb

„Cały żywot unitów podlaskich znaczony był męczeństwem” - podkreśla ks. Kazimierz Dębski SDB. Książka „Bohaterstwo unitów podlaskich (1875-1905)” obfituje w przykłady walki o katolicki chrzest, ślub i pogrzeb, w którą wpisane było cierpienie aż po ofiarę z życia.

Unici z wielkim zacięciem bronili swoje dzieci przed chrztem w cerkwi. Na ich determinację wpływ miał głoszony przez carat pogląd, iż chrzest prawosławny unieważnia obrzęd unicki i łaciński, a rodzice dziecka ochrzczonego w cerkwi automatycznie przechodzą na prawosławie.

W myśl urzędniczego nakazu wyznawca unii miał przynieść dziecko do cerkwi jak najszybciej po urodzeniu. „Za każdy dzień zwłoki rosły kary pieniężne, ojca wsadzano do więzienia, a za dalszy opór stopniowo likwidowano gospodarstwo, doprowadzając rodzinę do skrajnej nędzy” – pisze ks. K. Dębski. Autor książki „Bohaterstwo unitów podlaskich (1875-1905)” przypomina jednak, iż rodzice woleli ponieść karę, niż postąpić wbrew sumieniu.

 

Jak lwice broniły swych dzieci

Na łamach publikacji znaleźć można wiele przykładów potwierdzających bohaterstwo unitów i okrucieństwo władzy starającej się przemocą zmusić ich do poddania woli caratu. Jezuita zauważa, iż urzędnicy posuwali się wręcz do wyrywania siłą dzieci z objęcia matek albo kusili ich pieniędzmi, wyceniając koszt chrztu w cerkwi na… 200 rubli!

„Na Podlasiu szalały terror i przemoc. Coraz trudniej było przedostać się z dzieckiem do Krakowa czy pobliskiego kościoła łacińskiego” – odnotowuje ks. K. Dębski z uwagą, iż duchownych, którzy udzielali sakramentu, karano wywózką na Syberię. W razie znalezienia metryki chrztu w więzieniach zamykano też matki z dziećmi.

Jednym z obrazów niezłomności ducha w walce o wierność wierze i tradycji jest postawa mieszkanek Hruda. W obliczu nakazu przyniesienia dzieci do cerkwi kobiety zabarykadowały się w domach. Chcąc odbić je siłą, strażnicy wyważyli drzwi i odkryli, iż matki z dziećmi skryły się w kominach i chlebowych piecach. „Jak lwice broniły swych dzieci. Wyciągnięte ręce strażników oblewały wrzątkiem, kłuły nożami, gryzły, drapały, w oczy sypały im popiół…” – relacjonuje jezuita. „Strażnicy do kryjówek wrzucali zapaloną słomę, by wypłoszyć kobiety stamtąd jak lisy z nory, lali wodę, próbowali wyciągnąć je hakami, rozrywając im suknie i kalecząc ciało…” – opisuje, wyjawiając, iż matki, broniąc się resztkami sił, wołały z ukrycia: „Raczej podusimy dzieci, niż damy je wam ochrzcić”.

Odjeżdżając, strażnicy zapowiedzieli, że nie ustąpią, aż wszystkie dzieci zostaną ochrzczone. Ratunkiem dla kobiet okazał się pobliski las, w którym – mimo głodu i chłodu – spędziły kolejne tygodnie. W tym czasie wrogie wojska okupowały Hrud. Po ich odejściu – jak wyjaśnia autor książki – „cała wieś rzuciła się do lasu, skąd wychodziły matki z dziećmi”. Szły podobne do szkieletów: zgarbione i wychudłe, a jednak – co podkreśla – niczym tryumfatorki: rozradowane i promienne…

 

Wlokły ją po wyboistej drodze

„Jak nie można było chrzcić dzieci po katolicku, tak też zawierać związku małżeńskiego zgodnie ze swoją wiarą” – na poparcie tezy ks. K. Dębski wylicza szereg represji, jakim poddawani byli oporni unici: siłą zmuszono ich do ślubu w cerkwi, a w razie nieposłuszeństwa rozłączano, maltretowano i wtrącano do więzień. Kary spadały również na rodziców młodożeńców.

Autor książki podaje przykład Józefa Filipiuka i Katarzyny Demianiuk, którzy po zawarciu ślubu w Krakowie zamieszkali we wsi Witulin. „Wydawało się, że nic nie zmąci ich szczęśliwego pożycia małżeńskiego” – zaznacza, jakby tytułem wstępu do opisu skali prześladowań, jakie stały się ich udziałem.

„Był maj 1882 r. Kiedy Katarzyna wracała wieczorem z pola do domu, wójt i pisarz gminy podjechali do niej znienacka bryczką, przywiązali ją do pojazdu i spiesznie powracali do gminy. Dopóki miała siłę, biegła, ale w końcu zmęczona upadła na ziemię”. Jezuita opisuje, że konie wlokły kobietę po wyboistej drodze. Powiadomiony o wypadku mąż ruszył jej na ratunek. Dopadł koni i podniósł z ziemi na pół żywą żonę. Następnie z płaczem błagał wójta, by odwiązał ją od bryczki i puścił wolno… Urzędnik był jednak nieubłagany. „W gminie zamknięto Katarzynę do aresztu, gdzie nie było nawet wiązki słomy do spania. Na drugi dzień odwieziono ją do więzienia w Janowie, a następnie do celi w Białej Podlaskiej” – wyjawia z uwagą, iż ostatecznie kobieta wróciła do domu. Zdrowia jednak już nie odzyskała…

Na łamach książki opiewającej bohaterstwo unitów podlaskich znajdziemy też zapis historii Michała Klimiuka. Ojciec gospodarza za obronę unii został zesłany na Syberię, zaś jego matka skonała pod nahajkami Kozaków. Po zawarciu z narzeczoną ślubu w Krakowie Michał zameldował ją w gminie jako swoją służącą. Podejrzewając jednak, iż są małżeństwem, strażnicy wpadli nocą do ich domu i przeprowadzili rewizję. Po drobiazgowym przeszukaniu odnaleźli na strychu, ukrytą w słomie, metrykę krakowskiego ślubu. Wobec odmowy zawarcia związku w cerkwi pobili młodych aż do utraty przytomności. Rankiem odstawili Michała do więzienia powiatowego, a jego żonę do aresztu gminnego. Po kilku dniach ciężko chorą kobietę odesłano do rodziców. Jej mąż długo jeszcze siedział w więzieniu… Ostatecznie powrócili na swoje gospodarstwo, jednak ślady bolesnych wydarzeń odcisnęły nieodwracalne piętno na ich zdrowiu i psychice.

 

Wykupiły dusze od wiecznej zatraty

Carscy urzędnicy zwalczający prawo do unickiego wyznania nie respektowali nawet ostatniej woli zmarłego… Dzieci pragnące wypełnić testament swoich rodziców i pochować ich zgodnie z wyznacznikami przyjętej wiary karano więzieniem bądź zsyłką.

Ks. K. Dębski podaje przykład folwarcznej wioski, w której wyznawcami obrządku łacińskiego były jedynie rodziny właściciela majątku i kowala. W miejscowości zachorowało czterech unitów. Przed śmiercią gorąco pragnęli pojednać się z Bogiem, a jako że nie było łatwo przywieźć do nich księdza – pomoc zaoferowała żona kowala. Udając chorą, wysłała męża do dworu po konie… Gdy zapadł zmierzch, do domu kowala przyniesiono ciężko chorych unitów. Późnym wieczorem przyjechał ksiądz, a za nim strażnicy. Wiedząc jednak, iż we wsi panuje ospa, nie zdecydowali się wejść do izby. Tej samej nocy pojednani z Bogiem unici zmarli. Kilka dni później na ospę zmarło też dwoje dzieci kowalowej. „Drogo zapłaciła za swoje miłosierdzie” – przyznaje autor opracowania. I wspomina słowa dobrej samarytanki: „Pomarły moje dzieci, ale swoją śmiercią wykupiły cztery dusze od wiecznej zatraty”.

Na łamach książki znalazł się również opis ostatniej drogi Agnieszki Semeniuk z Janowa. Z uwagi na fakt, iż za urządzenie katolickiego pogrzebu karano głównie mężczyzn, pochówkiem kobiety miały zająć się mieszkanki miejscowości. Jezuita relacjonuje, iż kobiecy orszak pogrzebowy natrafił po drodze na strażników, którzy siłą próbowali odebrać trumnę. „Rozgorzała prawdziwa walka o zwłoki” – tłumaczy ks. K. Dębski, wyjawiając, iż dzielne kobiety nie poddawały się. I dopiero przy bramie cmentarnej, napotykając opór kozackiego oddziału, uklękły, odmówiły pacierz i, rzuciwszy po garści ziemi na trumnę, odeszły do domu. Wtedy strażnicy ciało A. Semeniuk zawieźli na cmentarz prawosławny.

Jezuita opisuje, iż pozbawieni kapłanów unici sami grzebali swoich zmarłych. „Z domu na cmentarz wyruszył orszak pogrzebowy z krzyżem na czele. Po drodze śpiewano nabożne pieśni. Przy grobie najpoważniejszy z obecnych odmawiał modlitwy, kropił trumnę wodą święconą, rzucał na nią garść ziemi i na zakończenie intonował Anioł Pański” – wyjawia. Unici nie poddali się także wobec nieludzkiego rozporządzenia nakazującego wykopywanie trumny, jeśli pochówek odbył się bez udziału popa, i przenoszenie jej na cmentarz prawosławny. Pogrzeby organizowali nocą w lesie lub szczerym polu, zacierając wszelkie ślady po mogiłach.

Carskie ukazy – na co zwraca uwagę autor opracowania – poszły jeszcze dalej… „Jeśli strażnik dowiedział się, że w wiosce choruje jakiś unita, miał obowiązek codziennie go odwiedzać i czekać na jego śmierć” – wyjawia. I podaje przykład jednej z unickich rodzin, w której najpierw zmarł synek gospodarza, a później zięć. Dziecko pochowano w polu. Po wykryciu sprawy trumnę przeniesiono na cmentarz prawosławny, a rodzinę poddano surowym karom. Po kilku latach ciężko zachorował także zięć gospodarzy. Spełniając ostatnią wolę umierającego, teściowie pochowali go po katolicku w przeoranej ziemi, a nieświadomego strażnika, który – jak co dzień – zjawił się, by czekać na ostatnie tchnienie chorego, okłamali, kładąc do łóżka najstarszego z synów. Ostatecznie prawda wyszła na jaw, a teść za niepodporządkowanie się ukazowi trafił na kilka tygodni do więzienia. Jednak rodzina mimo wszystko była zadowolona, że pogrzeb odbył się według życzenia zmarłego.

AW