Weź to, co się tutaj daje…
Jeszcze nie zebrał się Sanhedryn, by zakazać głoszenia czegokolwiek w Jego imię. A my już ochoczo zasłaniamy Twarz Jego, jakby całun miał pozostać na twarzach narodów aż do dnia ostatniego. Powiesz - estetyka nowoczesności. To nie jest jednak kwestia wrażliwości estetycznej czy cywilizacyjnych przemian, ponoć nie do zahamowania. To coś więcej. Nasz strach przed Darem. Bunt. To czuję, gdy staję przy trumnie z ciałem kogoś znajomego. Przerwane nici życia, przyjaźni, miłości, sympatii, życzliwości. Przerwana sieć życia. Usta bez słów, wargi bez uśmiechu, oczy zamknięte, serce bez tętna miłości. To kresem być wszak nie może. Bo ja tworzę w życiu wszystko, by trwało. Z tą determinacją za bary biorę się z losem. Bo jest we mnie nadzieja. Marzenie o wieczno-trwałości. Trumienne wieko, choćby je złotem pokryć, w gruzy zamienia nadzieję, jakby w tym momencie porzucić ją mieli wszyscy w śmierć wchodzący. A także pozostający. Nie dziwne jest, że w dawnych mitach śmiertelni schodzili tylko do Hadesu.
Na Olimp trafiali nieliczni i to jeszcze z łaski. Szczytem marzeń było stać się konstelacją wśród gwiazd stałych. Nie o tym jednak marzy człowiek, gdy trud podejmuje codzienny. Nie o pamięć potomnych idzie, ile o własne wieczno-trwanie, nawet gdy inni zapomną o mnie. Marzenia i gruzy. Dlatego się buntuję. I nagle w tamten kwietniowy Poranek otrzymałem Dar. On dotknął dłonią ramienia zaszlochanych Magdalen. Dłonią nadal przebitą na wskroś, ale żywą. Jakby wręczał Życie. Nabrzmiała Darem Życia pieczara grobowa jak łono kobiety brzemiennej nie mogła trzymać w zamknięciu Rodzącego się. Kres okazał się Początkiem, a właściwie Rytmem Wieczno-Trwania. Niemożliwe, spięte konduktami pogrzebowymi, rozwiązało się i stało się Możliwe. Usta mówiły, wargi niosły uśmiech, oczy były otwarte, a serce biło Miłością. „Sławię człowieka, który jest dziełem mojego Pana. Mój Pan go ulepił z materii i energii na granicy wody i ziemi. I dał mu twarz Wieczności”. Nie trzeba mu balsamów, ani zabiegów utrwalających. Nie trzeba kultywowania pamięci i nie trzeba już troski o leczenie zapomnienia. Oto Życie, co trwa. Nadzieja bez śmierci. Jakby naturalna kolej rzeczy. Rytm Wieczno-Trwania.
I jeżeli spontaniczna to rzecz…
A jednak jest w tym element zaskoczenia. Dzisiaj umiem już teologicznie tłumaczyć aspekty wszelakie i niuanse, detalicznie rozważając krok po kroku minuty Powstawania. Nie obejmuję jednak Całości. Ubieram Wstającego w szaty codzienne, wyprane z Krwi, Potu i Brudu. Boję się Jego Nagości. A przecież pozostawił płótna skrupulatnie złożone, jakby niepotrzebne. Takie strojenie Prawdy w piórka doczesności. Boję się zaskoczenia. Bom już rytm wyznaczył jakoś tłumaczący grobowe milczenie. Walcząc o ten rytm, jestem w stanie wszystko uczynić. Budując twierdzę mojej wolności, niezauważalnie zasklepiam własną pieczarę grobową. Pieczętuję własny grobowiec. I krzyk podnoszę, gdy ktoś łamie pieczęcie. Nawet, gdy czyni to On. Zbyt przebita jest ta Dłoń na wskroś. Wzdragam się pod Jej dotknięciem. Wolę zajączki i kurczaczki. Neutralne jakoś. Bez konieczności ruszania do Galilei, gdzie się wszystko zaczęło. Bez ponownego szukania fal rytmicznie bijących o brzeg Powołania. Bez rzucania się w wodę, by bliżej rozpoznać Tego, który stoi na brzegu. Na Drugim Brzegu, jakby na początku Nowej Drogi. Zmęczone palestyńską pielgrzymką nogi wolą utarte koleiny. I tak nadchodzi Śmierć Wtóra. Wszak do Emaus ucieka się w drugą stronę. A On jest zbyt spontaniczny. I wciąż nic nie chce w zamian. Tylko szepce: „Jeśli ty chcesz…”.
I jeżeli oczywista to rzecz…
Krzyknąć chcę natychmiast: „Udowodnij!” Podaj choć gram ciasno racjonalnego przepisu na swoje Człowieczeństwo, na nowo żyjące. Czemu skazujesz mnie na nieustanne rozważanie pustej pieczary, starannie poskładanych płócien i niewyraźnych rysów na tej czy innej tkaninie? Ja chcę stuprocentowej pewności. Równania z zawsze pewnym wynikiem. Lecz On tylko jest. Po prostu jest. I nic więcej. I aż tyle. „Dobrze, żeby na tej drodze jakaś kałuża była, kamień, korzeń i…. skaleczyć palec albo piętę odbić. Żeby poznajomić się z drogą dobrze” – mówił mędrzec Bartoszko. Miał rację. Równań nie trzeba, gdy uczujesz Szlak. Dotkniesz. Może dlatego delikatnie Dłoń na wskroś przebita dotyka. A może po prostu wskazać chce, że nie poprzez to, na co patrzysz, ale poprzez serce Życie powstaje z grobu. Bo cud nie jest oczywisty oczywistością zdarzeń rozgrywających się wokół. Cud jest oczywisty tylko we mnie, gdy zaczynam odkrywać wewnętrzny szlak i drogę nawrócenia. Nie ascetyczną z biczami i umartwieniem, ale prostą i jasną w sercu rozjaśnionym Słońcem wstającym poza pieczarą. Jego Wieczno-Trwanie staje się moim wieczno-trwaniem. Komunią. Więzią Doskonałości. „Zatańczmy, Boże, wiarę szaloną, taką, co w niebo leci jak ptak”. I to pytanie: „Więc dlaczego smucisz się, duszo człowiecza. Burzo krwawiąca w glinianej urnie?” Cienie nocy minęły, nadszedł czas owocowania, głos synogarlicy rozlega się w nabrzmiałych owocami ogrodach.
Gwiżdżąc: „Amen!”
Niech się tak stanie. Z głębi serca wyrywa się ta Nadzieja. „Więc dlaczego smucisz się i szukasz sensu swojego istnienia na mieliznach nieładu i zwątpień, i ukamienowanych wartości? Dlaczego lękasz się życia i śmierci, wieczności i przemijania, i cienia własnej dłoni? Nie trwóż się. Nie jesteś osią kosmosu, który przemija. Ani osią życia, które się wypala. Ani osią swojego domu, złota i spichlerzy, które są marnością nad marnościami. Jesteś osią Boga.” Nie bój się wziąć Daru.
Wstało Słońce, Nowy Dzień. Zaprawdę Pierwszy.
Ks. Jacek Świątek