
Węzły z kilometrów sznurka
Wernisaż odbył się 7 lutego. Prace artystki umieszczono na parterze i w piwnicy galerii. Są bardzo zróżnicowane zarówno pod względem rozmiaru, materiału, z którego zostały wykonane, jak również wyglądu. Ekspozycja nosi tytuł „Wczoraj-dziś. Czterdzieści lat minęło”. - Makramą zajmuję się od… 45 lat. Ta „czterdziestka” w tytule to nawiązanie do mojej pierwszej wystawy w tej samej galerii, w której spotykamy się dzisiaj. Wtedy jednak nie nazywała się Galeria Podlaska, ale Galeria Wojewódzkiego Domu Kultury - wspomina bialczanka.
Jej zainteresowanie makramą zaczęło się nieco przypadkowo. – W księgarni trafiłam na niewielką książeczkę o makramie. Wtedy nawet nie wiedziałam, że istnieje taka technika. To specyficzne wiązanie sznurków od razu mnie zainteresowało. W publikacji znalazłam kilka propozycji splotów i ich zastosowań. Zaczęłam ćwiczyć w domu. Początkowo wykonywałam to, co znalazłam w tej książeczce, ale szybko się znudziłam, bo ileż można robić makatek czy kwietniczków?! Z czasem zaczęłam projektować własne sploty i prace. Było to o tyle trudne, że w tamtym czasie brakowało inspiracji. Teraz mamy internet, który ogromnie poszerza nasze możliwości – zaznacza E. Chamicewicz.
Dawniej i dziś
Artystka podkreśla, że makrama to nazwa techniki, a nie gotowy wytwór. Swoje prace nazywa często tkaninami. Wszystkie węzły robi się w nich ręcznie, bez żadnych narzędzi. – Niektóre składają się z kilku tysięcy, a inne z kilku albo jednego. Wszystko zależy od użytego materiału. Jeśli jest odpowiednio gruby, wtedy można wyeksponować pięknie nawet taki pojedynczy węzeł – wskazuje, dodając, że swoją pracę z makramą dzieli na dwa etapy. Pierwszy – 20-letni – obejmował wykonywanie prac z sizalu. – Dziś robię makramę ze sznurka bawełnianego. Te pierwsze prace są twarde i szorstkie, bo taki jest właśnie sizal. Z kolei tkaniny z bawełny są przyjemne w dotyku. Oczywiście oba rodzaje sznurków dają inne możliwości. Różnicę w pracach widać gołym okiem. Kiedy zainteresowałam się makramą, pierwsze moje pytanie brzmiało: skąd wezmę sznurek? Dziś wybór jest ogromny, wystarczy zrobić zamówienie i przesyłka przychodzi za kilka dni pod same drzwi. W latach 80 było inaczej. W sklepach z pasmanterią można było na coś trafić, ale oferowały one kłębki o długości 10-20 m, a w makramie potrzeba przecież całych kilometrów sznurka, szczególnie do takich większych prac – opowiada E. Chamicewicz.
Autorska procedura
Ostatecznie wybór padł na sznurek… rolniczy. – Chodziłam co jakiś czas do tzw. sklepu na Winecie i czatowałam na sznurek do snopowiązałek. Był nawinięty na szpule, każda z nich ważyła ponad 2 kg. W opakowaniu było ich sześć. Świetnie nadawał się do plecenia, lecz miał jeden mankament, bo był nasączany ropą, która nie tylko sprawiała, iż stawał się elastyczny, ale jednocześnie miał specyficzny zapach. Wtedy zaczęłam stosować pewną procedurę. Sznurek nawijałam na motki, następnie prałam je i kilkukrotnie płukałam. Wszystko robiłam w gorącej wodzie, aby ropa się rozpuściła. Jeśli chciałam mieć kolorowe sznurki, to dodatkowo farbowałam motki w wielkim kotle. Gdy je mieszałam, czułam się trochę jak czarownica – śmieje się pani Ewa. Potem ufarbowane motki trzeba było jeszcze potraktować solą lub octem, wysuszyć i nawinąć na kłębki, aby się nie odkształciły. Dopiero wtedy można było przystąpić do wiązania supłów. – Teraz można zamówić dosłownie wszystko, wybierać w kolorach, odcieniach, grubości, ale to wszystko to sznurki bawełniane. Po 20 latach miałam przerwę w makramie. Nie wiązałam swoich węzełków przez kilkanaście lat. Gdy zobaczyłam w internecie, jakie możliwości daje w tej kwestii sieć, wróciłam do swojej pasji. Nie naśladuję gotowych wzorów, moja wyobraźnia działa bardzo mocno – przyznaje artystka.
„Dywersja na rolnictwie”
Największe makramy E. Chamicewicz wykonała z sizalu. Można je podziwiać na wystawie. – Robiłam to wszystko przy trójce małych dzieci. Najmłodsze leżało w łóżeczku, drugie nosiłam w nosidełku na plecach, a trzecie trzymałam na kolanach. W ten sposób miałam wolne ręce i mogłam wiązać. Nałogowiec zawsze znajdzie metodę – żartuje artystka. Przyznaje, że zdarza się jej sprzedawać prace, ale specjalnie o to nie zabiega. – Wiszą w moim domu i zajmują bardzo dużo miejsca. Są podziwiane przez gości, którzy mnie odwiedzają. Przed laty zwróciły też uwagę pewnego księdza, który przyszedł do nas z wizytą kolędową. Długo je oglądał, a na końcu stwierdził: „Ładne, ładne, ale to dywersja na polskim rolnictwie” – opowiada.
Swoje prace trzykrotnie wystawiała w Galerii Podlaskiej. Pokazywała je także w warszawskim teatrze Stara Prochownia i w Centrum Kultury Polskiej w Tilburgu w Holandii. Prezentowała swoje tkaniny na wystawach indywidualnych i zbiorowych. – Żeby było śmieszniej, nie mam wykształcenia plastycznego. Jestem absolwentką Politechniki Lubelskiej, uczyłam się w Instytucie Maszyn. Przez 15 lat zajmowałam się pisaniem, koordynowaniem i rozliczaniem projektów unijnych w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych – mówi bialczanka.
Z natchnienia i impulsu
Wszystkim swoim pracom nadaje tytuły. Obok nazwy zamieszcza także rozmiary tkaniny. Na wystawie można zobaczyć m.in. „Kontemplację” (80×190 cm), Mandalę (45 cm) oraz tryptyk „Nadmorska elegancja” (2x50x120 i 70×120 cm).
Jak wygląda sam proces tworzenia? – Czasem mam w głowie gotowy projekt, ale bywa, że robię z natchnienia. Często nosi mnie tydzień, dwa, miesiąc… więc siadam i wiążę. Kiedyś wbijałam gwoździe w ścianę mojego drewnianego domu, wieszałam kij, nakładałam na niego sznurki i plątałam. Teraz nie mam już drewnianego domu. Kij zawieszam na stojaku na wieszaki i coraz częściej myślę o tym, że przydałaby mi się jakaś podnoszona konstrukcja – przyznaje E. Chamicewicz. Jej prace można oglądać w Galerii Podlaskiej do 5 marca.
AWAW