Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Who is who?

Kampania prezydencka za oceanem jest dla nas cokolwiek folklorem odległym. Owszem, spoglądamy na twarze kandydatów, słuchamy o ich wyczynach, interesujemy się doniesieniami o nowych skandalach, ale w gruncie rzeczy niewiele nas to obchodzi.

Być może jest w tym jakiś zdrowy odruch rozsądku, ponieważ bez względu na to, kto zasiądzie w Gabinecie Owalnym, i tak trzeba będzie podejmować z nim rozmowy i się układać. Oczywiście, lepiej byłoby, gdyby nowy prezydent Stanów Zjednoczonych choć trochę miał wyczucia naszych spraw i umiał zrozumieć nasze obawy czy oczekiwania.

Ale i tak winniśmy mieć w tyle głowy zasadę: „Umiesz liczyć – licz na siebie!”. Kampania prezydencka w USA to nie jest do końca nasza bajka. Warto jednak zauważyć te jej elementy, które mogą być ciekawe i zastanawiające dla naszej kultury i dla chrześcijańskiej wizji świata.

Nie tylko Soros

Ujawnione niedawno przez WikiLeaks sprawy korzystania przez kandydatkę Partii Demokratycznej z prywatnych kont mailowych w przekazywaniu informacji tajnych już samo w sobie było dość dużą sensacją. Pomijając niefrasobliwość Hillary Clinton w obrocie tajnymi informacjami, mogącymi wywoływać zainteresowanie obcych wywiadów, bezsprzecznie najbardziej interesującym pozostaje pytanie, kto mógł wejść w posiadanie informacji zawartych w elektronicznej korespondencji. Pytanie to jest o tyle dla nas ważne, że wspomniany portal nie opublikował wszystkich maili pani Clinton, nie wiemy więc, czy zawarte w nich informacje nie dotyczyły jakichś żywotnie dla nasz ważnych informacji. W końcu współpraca ze Stanami Zjednoczonymi, choć nieco zawieszona w czasie ostatnich ośmiu lat, była jednak zasadniczym elementem polskiej polityki zagranicznej i sprzężonej z nią polskiej koncepcji obronnej. Sprawę dotarcia do tych informacji należy pozostawić odpowiednim służbom i mieć nadzieję, że z zadania tego wywiążą się dokładnie. Jest jednak jeszcze jeden element ujawnionej korespondencji. Otóż WikiLeaks podało do publicznej wiadomości korespondencję szefa kampanii wyborczej Hillary Clinton – Johna Podesty. Owszem, nasze publikatory wspomniały o złośliwościach i niepochlebnych komentarzach, jakie ten pan kierował pod adresem Kościoła katolickiego, a zwłaszcza tej jego części, która jakoś nie chce poddać się wpływom dzisiejszej kultury. Jakoś jednak płynnie przeszliśmy do porządku dziennego nad wspomnianym przez niego faktem zakładania (bądź pomocy przy zakładaniu) kilku organizacji „katolickich”, których zadaniem było tworzenie fermentu i uprawdopodabnianie żądań członków Kościoła katolickiego odnośnie liberalizacji nauczania w kilku zapalnych dzisiaj kwestiach, jak chociażby akceptacja „małżeństw” homoseksualnych czy też święcenie kobiet. Służyły one również piętnowaniu tych hierarchów kościelnych, którzy nie poddawali się zbytnio współczesnym prorokom, trwając przy doktrynie (jak chociażby tych, którzy odmawiali udzielenia Komunii św. osobom popierającym czynnie prawną możliwość zabijania dzieci nienarodzonych). No cóż, można powiedzieć, że wolnoć Tomku w swoim domku. Każdy w końcu może w demokratycznym państwie założyć organizację, byle tylko nie stanowiła ona bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia obywateli oraz nie poniżała innych ludzi. Jest jednak w tym procederze, jak i w działaniach chociażby George Sorosa, o których już kilka tygodni temu pisałem, pewien mały szkopuł.

Jądro ciemności

Założone przy pomocy Johna Podesty organizacje „Catholics in Allinace for the Common Good” oraz „Catholics United” w odbiorze społecznym zdawały się być oddolnymi ruchami wewnątrzkościelnymi. Mimo że nie były skłonne do wierności doktrynie, to jednak powszechnie były uznawane za inicjatywę oddolną. Ich działania mogły więc być uznawane za głos katolików, którzy żądają od hierarchów zmian w doktrynie katolickiej. Ujawnienie sprawczego działania czynnika politycznego czy też ideologicznego przy tworzeniu tychże organizacji zmienia całkowicie ich sens. Stają się one po prostu przyczółkami infiltracji Kościoła od wewnątrz czy jak to poetycko ujął jeden ze sztabowców Clinton – stanowią „zasiane nasiona rewolucji” wewnątrzkościelnej. Tylko że mocodawcami tejże rewolucji nie są umysły ludzi uznających się za nośniki łaski Ducha Świętego, ale osoby zainteresowane rozprzężeniem dyscypliny kościelnej, czy to w zakresie prawd wiary, czy też w zakresie norm moralnych. Dla katolików jest to poważne ostrzeżenie: w szeregach wyznawców Jezusa Chrystusa pojawiają się (a więc nie mamy do czynienia tylko z domniemaną możliwością) „konie trojańskie”, których celem nie jest „umilenie” pobytu na tym łez padole, ale raczej dokładne rozłożenie tkanki Kościoła, by stała się bezwolnym narzędziem w dziele tworzenia „Nowego Ładu Świata”. Co więcej, jeśli mówimy dzisiaj o przynajmniej czterech wpływowych organizacjach (tych tworzonych przez J. Podestę, jak i tych, których ojcem chrzestnym był G. Soros), to zasadnym wydaje się pytanie o zasięg owej infiltracji Kościoła od wewnątrz. Znamiennym dla mnie znakiem problemu było zaproszenie na oficjalną prezentację encykliki papieża Franciszka „Laudato Si” jako eksperta Jeffrey’a Sachsa, odpowiedzialnego m.in. za „szokowe” reformy w Polsce, dzięki którym doszło nie do boomu ekonomicznego, a do wzrostu biedy i bezrobocia oraz do skazania tysięcy ludzi na marginalizację ekonomiczno-społeczną. Tylko mimochodem (jeśli w ogóle) dzisiejsi komentatorzy polityczni wspominają jasne opowiedzenie się owego pana po stronie socjaldemokracji i liberalnej demokracji oraz uwielbienie dla Chin, stanowiących dla niego przykład „właściwego” zarządzania państwem. Jeszcze bardziej niezrozumiałym jest mianowanie go członkiem Papieskiej Akademii Nauk Społecznych i to mimo protestów przedstawicieli ruchów pro-life i pro-family, wskazujących na popieranie przez niego polityki kontroli urodzeń. Czy zasięg działań „kawalerii trojańskiej” jest już tak głęboki? Co więc robić?

Wiosna Kościoła sprzed 500 lat

Postawiwszy sobie to pytanie poczułem początkowo bezradność. Ale przypomniałem sobie pewien fragment z „Księgi Fundacji” św. Teresy z Avila. Radziła ona, żeby w momentach poczucia bezradności w życiu duchowym wrócić do najprostszych modlitw, wyuczonych w dzieciństwie. Po prostu do pacierza. Nie jestem pewien, czy to jest sposób, ale mam przeczucie, że na ścieżkach odkrywania tradycji i podążania nie za własnymi subiektywnymi emocjami, ale za obiektywnymi metodami i prawdami, odnajdziemy możliwość ochrony przed wciskającym się wrogiem. A równocześnie pozostaniemy w Kościele, bo porzucanie go będzie realizacją strategii diabła. A co najważniejsze: tylko przy tym sposobie możemy rzeczywiście poznać kto jest kim.

Ks. Jacek Świątek