Więzień Dachau, niewolnik Maryi
Mając na uwadze trud, w jakim wznoszona był ich świątynia, i jej budowniczego, starsze pokolenie gręzowskich parafian powtarza: ten kościół ma szczególną moc, niejedna rodzina doznała w nim łask od Matki Bożej Częstochowskiej. - Nasza parafia ma szczęście do kapłanów - stwierdzają na wstępie zaproszeni do podzielenia się wspomnieniami o ks. Wiktorze mieszkańcy Gręzówki: Zdzisław Moskwiak i Teresa Dołęga - jak mówią o sobie: starsi od parafii, chrzczeni jeszcze w Łukowie, oraz Marian Rybka i Barbara Bartosiak. Na stole, przy którym zasiadamy, obecny proboszcz ks. Adam Krasuski kładzie bezcenną pamiątkę: kronikę prowadzoną przez pierwszego duszpasterza powołanej w 1938 r. wspólnoty - ks. Ignacego Sopyłę, starszego brata ks. Wiktora, która pozwala zrozumieć realia pierwszych lat funkcjonowania parafii. I skłania do wspomnień, których wystarczyłoby na książkę…
– Księża Ignacy i Wiktor potrafili parafię scalić – zaznacza na wstępie ks. A. Krasuski. – Pierwszy z nich skoncentrował się na wyposażaniu przeznaczonej na kościół remizy, tworzeniu struktur wspólnoty, wznoszeniu plebanii i budynków gospodarczych. Drugi, poza działaniami duszpasterskimi, na uwadze miał przede wszystkim budowę kościoła – mówi. Ks. Wiktor nie ukrywał, że główny motyw, jakim się kierował, to przeżycia z Dachau. Bez żadnego upiększania opowiadał swoim parafianom – i prywatnie, i w kościele – że był królikiem doświadczalnym. I że krematorium nie tylko budował, ale był o krok od śmierci w nim. – Jak głosił kazania, wszyscy ocierali łzy – stwierdza B. Bartosiak. – Samo się płakało – dodaje T. Dołęga. I dopowiada: – Powtarzał, że to Matka Boża go ocaliła z wojennej zawieruchy. Przyrzekł Jej, że wybuduje kościół. A jego rodzona mama przypominała mu: „pamiętaj, żebyś dane słowo wypełnił”. I wypełnił.
Trudne czasy
Rozpoczął od postawienia kapliczki z kamienia przy starym kościele, tj. przy dawnej remizie. Najprawdopodobniej to z jego inicjatywy powstała też kamienna grota z figurą Matki Bożej w Budziszynie pod Mokobodami, wzniesiona w 1947 r. Potem wziął się za kościół, który – jak mówi pani Teresa, a rozumieją to doskonale świadkowie tego niezwykłego przedsięwzięcia – był budowany cierpieniem. Z. Moskwiak, dawniej pracownik kolei w Łukowie, przez 30 lat był też radnym parafialnym. – Tutaj, gdzie dzisiaj stoi kościół, obok plebanii, ciągnęło się pole – mówi. – Do starego kościoła przez ponad 20 lat ks. Sopyła chodził prawie kilometr pieszo. Dzień dnia. Zimą, żeby odprawić roraty o szóstej rano, nieraz przyszło mu maszerować w śnieżycę i siarczysty mróz – opowiada.
Niezależnie od przyrzeczenia ks. Sopyły, kościół trzeba było pobudować. Stara strażacka remiza sypała się – co dokumentują zdjęcia zrobione na przełomie lat 50 i 60. W momencie urządzania w niej kaplicy zakładano, że nowa świątynia stanie, wcześniej czy później, obok plebanii. Ale w niepodległej Polsce parafia istniała tylko dziesięć miesięcy, od listopada 1938 r. do września 1939 r. Jak zauważa ks. A. Krasuski, o ile przed wojną nie było problemu z pozwoleniami na budowę obiektów sakralnych, to niewielka, stawiająca pierwsze kroki wspólnota parafialna nie była w stanie finansowo sprostać takiemu zadaniu. – W komunistycznej rzeczywistości było ciężko przede wszystkim o pozwolenie. Ale pieniędzy na takie inwestycje też nie było – dodaje proboszcz.
Czekając na pozwolenie
Lata 60 upłynęły w Gręzówce w oczekiwaniu na pozwolenie na budowę. Komuna się wściekała, ale ks. Sopyła nie tracił nadziei, że się uda. M. Rybka, przed laty pracownik łukowskiego PKS, uczestniczył w wydeptywaniu ścieżek przez proboszcza – jako kierowca. Ks. Sopyła jako ekwiwalent za utratę zdrowia w Dachau otrzymał Fiata 124 – prosto z Włoch, sam za kierownicą siadał jednak niechętnie. – Woziłem księdza w sprawie wyrobienia planów na kościół: do władz powiatowych, wojewódzkich w Lublinie, nawet do ministerstw w Warszawie – precyzuje. Wszędzie rzucano mu kłody pod nogi, ale ks. Wiktor nigdy nie narzekał. Pukał do kolejnych drzwi. W niedziele pan Marian robił kurs do parafii, w których ks. W. Sopyła zbierał ofiary na kościół. A później towarzyszył w wyjazdach po materiały budowlane i wyposażenie; przywoził z Częstochowy obraz do ołtarza głównego i terakotę na posadzkę kościelną. W pamięci zachował też humorystyczne momenty. – Fiat chodził jak żyleta! Jak tylko mocniej gaz dociskałem, proboszcz prosił: „Maniuś, uważaj!”. Zawsze zabieraliśmy jako przewodnika proboszcza z Wiśniewa. On z kolei lubił szybką jazdę. Siadał obok mnie, kładł na licznik kapelusz i „szturg” mnie w łokieć – wspomina ze śmiechem.
Pospolite ruszenie
Jako dziecko swój udział w budowaniu kościoła miała B. Bartosiak. Ks. W. Sopyła prosił dzieci o pomoc w kolorowaniu obrazków, które rozprowadzał w diecezji jako cegiełki. – Matrycą była duża pieczątka, którą stawiało się stemple na papierze. Siadaliśmy przy dużym okrągłym stole. Do dzisiaj pamiętam zapach jabłek, którymi częstowała nas pani Wacia, gospodyni. Często też jeździliśmy z księdzem proboszczem po parafiach. Ludzie słuchali kazania głoszonego przez księdza, a w zamian za ofiary dostawali te obrazki. Sprzedawaliśmy też dewocjonalia – opowiada pani Barbara.
Długo oczekiwany moment nastąpił w 1972 r. Ruszyła budowa. – Dziś nikt by nie uwierzył, że kościół można wybudować w dwa lata. I to rękami – mówi Z. Moskwiak, wspominając, że zaprawę mieszało się motykami w zbitych z desek korytkach. Jako radny wyznaczał mieszkańców wsi do pomocy przy budowie. – Każdy miał swoje obowiązki, ale we wsi była taka jedność, że do roboty nikogo prosić nie trzeba było – mówi pani Barbara. T. Dołęga wspomina, że kiedy potrzebne były ręce do pracy przy noszeniu cegły, przyszła z małym dzieckiem w wózku. Do pomocy przyjeżdżali też mieszkańcy okolicznych wsi: wozili żwir, jeździli po drzewo do lasu, przywozili deski z tartaku. – Kto miał Boga w sercu, nie wyliczał, ile pomagał czy ile dał – stwierdza pan Zdzisław. Parafianie rozpisywali też na siebie materiały budowlane, które kupowano w miejscowym geesie.
Na Wielkanoc 1974 r. zamknięto stan surowy. Kościół poświęcił delegowany przez bp. Jana Mazura rektor siedleckiego seminarium ks. Edmund Barbasiewicz. Pierwowzorem gręzowskiego kościoła był kościół w Ruskowie. Dwie zakrystie dobudowano znacznie później, już za ks. Adama Turemki.
Dusza człowiek
Wizerunek posągowego kapłana – budowniczego, przywódcy lokalnej społeczności, człowieka niestrudzenie dążącego do wypełnienia przyrzeczenia, jakie złożył Maryi, uzupełniają – niczym kwiatki – wspomnienia o jego codziennym sposobie bycia.
– Był gospodarzem z krwi i kości – zaznacza pani Barbara, przypominając, że oprócz zarządzania parafią miał na głowie pole do obrobienia. Nie bał się ciężkiej pracy, ale w czasie żniw, do kopania ziemniaków czy do młocki do pomocy wynajmował parafian. Kiedy na początku sierpnia 1956 r. organizował ekipę żniwiarzy, poprosił o pomoc 19-letnią Tereskę i Hieronima Dołęgę. Przy obiedzie na plebanii zażartował, że ich pożeni. Słowa dotrzymał. W najbliższą niedzielę – ku zaskoczeniu całej parafii ogłosił zapowiedzi. „Narzeczony” był honorowy: kilka dni później przyjechał do rodziców pani Teresy ze swatem. – Ks. Wiktor rękę miał dobrą. Znał się na ludziach – potwierdzają moi rozmówcy, podając przykłady par, które skojarzył ich proboszcz. Kochał młodzież i potrafił przyciągnąć ją do kościoła. Zakładał kółka różańcowe. Polecił zbić ławki przy grocie z figurą Matki Bożej. Odprawiały się tutaj nabożeństwa – w maju tylko echo szło, jak młodzi śpiewali litanię. Chociaż nie było to łatwe, organizował też wycieczki do Częstochowy. Przygotował z młodzieżą jasełka, do których tak umiejętnie podobierał postacie, że grupa była wręcz rozchwytywana przez sąsiednie parafie.
Zawsze w ruchu, uśmiechnięty, dowcipny – takim pamiętają go parafianie. Kiedy chodząc za pozwoleniem na budowę kościoła, kolejny raz odwiedził ambasadę ZSRR, usłyszał: „Może się ksiądz do partii zapisze?”. „A ile bym tutaj miał roboty! Pochrzciłbym wam dzieci!” – odpowiedział.
LI