Komentarze
Windą do nieba?

Windą do nieba?

Jakiś czas temu znajomi poprosili mnie, abym asystował przy ślubie ich dziecka. Wszystko zostało przygotowane, jak należy. Po skończonej uroczystości jeden z gości zapytał: „Czy u was zawsze na ślubie wszystkie części stałe Mszy św. są śpiewane?”.

Cóż, nie zawsze. Nie tłumaczyłem już, że gdyby nie organista, nie byłoby żadnego liturgicznego dialogu. Większość obecnych w kościele nie miała bowiem pojęcia, jak odpowiadać, jak się zachować - kiedy stać, kiedy klęczeć, jak się modlić.

Głos organów litościwie osłaniał milczenie i totalne zagubienie w sakralnej przestrzeni weselnych gości. Wynajęta artystka odśpiewała przy akompaniamencie trąbki „Ave Maria”, wynajęta kwiaciarka rozstawiła donice z plastikowymi kwiatami. Panna młoda – w zaawansowanej ciąży – przedefilowała dumnie przez kościół w śnieżnobiałym welonie. Do Komunii św. przystąpili tylko nowożeńcy i drużbowie. Nawet rodzicie nie uznali za ważne, aby w taki dzień być bliżej Tego, który uświęcił swoją obecnością przymierze ich dzieci.
Teoretycznie wszystko odbyło się poprawnie. Formalne wymogi kanoniczne zostały spełnione, nauki przedmałżeńskie zaliczone. Zapewne przyjęcie było huczne, na stołach nie zabrakło wszelakiego jadła i napitku. Tylko smutek pozostał. I świadomość, że coś tu nie gra: za dużo udawania, blichtru, wystrojonej w wieczorowe kreacje i odświętne garnitury pustki. Za mało wiary i świadomości tego, co się naprawdę dokonało.
Może to zbyt surowy osąd. Oby! Może trzeba się cieszyć, że w ogóle przyszli? W sytuacji, gdy coraz większa liczba młodych ludzi nie uważa za stosowne w ogóle zalegalizować swoich związków – to i tak sukces. Zawsze jest nadzieja, że łaska sakramentalna, którą otrzymali młodzi małżonkowie, kiedyś zadziała – jeśli tylko zechcą.
A zatem może należy postępować dokładnie odwrotnie? Podnosić poprzeczkę wymagań, weryfikować dojrzałość kandydatów do małżeństwa. Mówić o świętości rodziny, jej wyjątkowości. Akcentować wartość czystości, piękno czekania na siebie. Tak, aby welon znaczył to, co znaczy. Obrączka nie była tylko kawałkiem drogocennego kruszcu, słowa przysięgi małżeńskiej nie stały się umową, którą w każdej chwili można rozwiązać. Aby wejście na stopnie ołtarza, na których zostanie zawarte małżeńskie przymierze, było wyrazem wewnętrznego pragnienia, by odtąd razem być jeszcze bliżej Pana Boga.
Że wtedy jeszcze mniej osób zdecyduje się na ślub kościelny? Że padną oskarżenia, iż Kościół się czepia, nie wiadomo czego wymaga? Że niektórzy będą szantażować, że przez to stracą wiarę? Być może. Ale nie da się stracić czegoś, czego się nie ma. A litość czy tradycja to zbyt wątłe argumenty, aby na nich budować świętość. Winda do nieba nie istnieje.
Da się dziś zauważyć bardzo niepokojące zjawisko „schodzenia” Kościoła do ludzi. Sama w sobie idea nie jest zła – problem w tym, że nie może mieć kształtu „podlizywania się”, sformatowania do poziomu: „Pan Bóg was i tak kocha, jest miłosierny, więc tak naprawdę nic poza tym nie jest ważne. Żyjcie, jak chcecie! A jeśli się wam nie uda, znajdzie się kanoniczny paragraf, aby urzędowo stwierdzić, że wasze sakramentalne małżeństwo nie było ważne od początku… Alleluja i do przodu!” Czy to przysporzy Kościołowi wiernych? Wątpię. A kto nie wierzy, niech popatrzy na Kościoły protestanckie, które tak intensywnie zrelatywizowały wszystko, obniżyły wymagania do takiego poziomu, że stały się nikomu niepotrzebne, dokonując w ten sposób samolikwidacji.

 

Ks. Paweł Siedlanowski