Komentarze
Wniosek obywatelski

Wniosek obywatelski

W niedzielne popołudnie najlepszy z mężów znów postanowił nawiedzić krainę swojego dzieciństwa. Jako że kocha zarówno szmer drzew liściastych, jak i skrzypienie iglaków, zahaczył o las.

A tam wrzosy prezentują swoje kobierce, ptaszki-świergolaszki do ucha się wkradają, grzyby się same popod nogi ścielą. I taki tam był raj, że ani najlepszy spostrzegł, jak słońce się przed nim ukryło. „Już mrok zapada, nigdzie drogi ni kurhanu” - pomyślał za poetą. I w tej samej chwili uświadomił sobie, że jednak jakaś droga niedaleko jest, a i kurhan, owszem, może by się znalazł. Rozejrzał się po lesie. Tak, to niedaleko stąd zatopił się w bagnie kościółek. Przynajmniej wszyscy tak mówią. Teraz stoi tam krzyż. Już miał się najlepszy do wspomnianej drogi kierować, kiedy usłyszał rozdzierający krzyk. A w zasadzie krzyk-nie-krzyk. Nie rozpoznasz, przez kogo wydawany. Ma rację ten, kto pomyślał, że pierwszym odruchem najlepszego była chęć ucieczki. Ale - po pierwsze, nie wiadomo, gdzie w takiej sytuacji uciekać, a po drugie: tak utytłałby zarówno męski honor, jak i męską odwagę. Co zatem wojownikowi pozostało?

Ano ruszyć – co prawda z duszą na ramieniu, ale za to z otwartym scyzorykiem przezornie na wędrówkę zabranym – ku przeznaczeniu. Czyli w stronę głosu.

Widok, jaki mu się ukazał, poruszył go do żywego. Na granicy lasu i ugoru (do niedawna jeszcze pola) leżała sarna. Wierzgała nogami i rozpaczliwie próbowała się uwolnić. Nieopodal znajdowało się stadko jej towarzyszek. I to właśnie one wydawały rozpaczliwe głosy. Choć bezradne, stały obok współsiostry – pewnie w nadziei, że uda się jej wstać. O tym jednak nie mogło być mowy. Szyję nieszczęśnicy oplatał podwójny drut.

Najlepszy z mężów przyznał, że może i trochę się bał. Głos sarniej rozpaczy świdrował mu uszy, a schwytane w sidła zwierzę szamotało się i nie pozwalało do siebie podejść. Nie było łatwo, ale w końcu udało się uwolnić niebogę. Tyle że teraz leżała już bez ruchu. Poruszony sytuacją najlepszy zaczął głaskać zwierzę. I stał się cud. Łania nagle wierzgnęła, wyskoczyła, jak z procy i pobiegła do wiernych kompanek. Drugi cud był taki, że najlepszy nie znalazł się w zasięgu jej zgrabniuśkich nóg. Zauroczony patrzył, jak przez połać ugoru stadko oddala się w stronę zagajnika.

Kim są ludzie(?) zakładający wnyki i skazujący zwierzęta na tak straszną śmierć? Założę się, że nie robią tego z powodu braku pożywienia. Pewnie ich czasem spotykam, a może nawet bywa, że rozmawiam z nimi.  

Zapewne nie jest łatwo kłusownika namierzyć, trudno też udowodnić mu przestępstwo. Nic jednak nie trwa wiecznie, więc i takim zbirom noga się kiedyś powinie. Więc przy okazji – albo nawet mimo „piątki dla zwierząt” – powinna zostać uchwalona „piątka dla kłusowników”. Czyli co najmniej pięć lat aresztu. Najlepiej w miejscu o zaostrzonym rygorze. I to jest mój obywatelski wniosek.

Anna Wolańska