Wracam myślami na szczyt
Krzysztof Wiecha, bo o nim mowa, lubi dzielić się swoją historią. Wyznaje, że jego zamiłowanie do gór zrodziło się już w dzieciństwie. Kiedy schodził wraz z rodziną znad Morskiego Oka, zdradził mamie: Będę chodził po górach. Spełnił swoje pragnienia. Zdobywał szczyty w Azji, Ameryce Północnej i Ameryce Południowej. Himalaista doskonale pamięta też moment, gdy wspomniał rodzicom o planach pierwszej wyprawy.
Miał wówczas 22 lata. Poprosił ich o pożyczenie 200 dolarów. Mama nie była zachwycona pomysłem syna. – Tata był innego zdania. Powiedział: „My nie mieliśmy takich możliwości, nie mogliśmy poznawać świata i uczyć się języków. Tylko tak możemy pomóc” – wspomina.
Wyprawa na McKinley, najwyższy szczyt Ameryki Północnej, rozpoczęła się 22 czerwca 1991 r. Razem z kolegą pan Krzysztof zaczął wspinaczkę od bazy na 2,2 tys. m. Na tej wysokości panuje już wieczna zmarzlina. Kiedy słońce wznosi się ponad granie, temperatura rośnie nawet do +30 stopni, a gdy się za nimi chowa, spada do -30.
Niezawodny czosnek
– Nie szliśmy na nartach, ale na rakietach śnieżnych. Każdy z nas miał po dwa plecaki ważące łącznie 90 kg. W ciągu dwóch dni pokonaliśmy ok. 30 km. Potem rakiety zamieniliśmy na raki i czekany – opowiada K. Wiecha. – Kolejna baza była na wysokości 4,3 tys. m. Zrobiliśmy sobie dzień przerwy. Mieszkaliśmy w namiotach, gdzie czuliśmy się bardzo bezpiecznie. Sprzyjała nam też pogoda. Podziwialiśmy różne odcienie bieli i czerni McKinleya. Chcieliśmy zdobyć go 4 lipca, w największe święto Stanów Zjednoczonych. Doszliśmy do kolejnego obozu i szykowaliśmy się do następnego dnia – kontynuuje. – Nie mieliśmy problemów z chorobą wysokościową. Jej objawy są różne, wszystko przez rzadsze powietrze. ...
Agnieszka Wawryniuk