Wsiąść do pociągu…
Nie popadajmy tak od razu w euforię. Bo nawet jakby samemu założyć konto na Netflixie, to i tak się lepiej niż kupić albo nawet wypożyczyć książkę opłaca. Ta bowiem - jak zazdrośnica jaka - absolutnej uwagi i koncentracji wymaga. A komu by się chciało czas na takie awanse mitrężyć, skoro w sieci bez żadnego wysiłku można tyle najróżniejszych historii odnaleźć. Za mojej najpierwszej młodości obowiązywały w szkole podstawowej tzw. dzienniczki lektury. A w nich imię i nazwisko autora, tytuł, wydawnictwo i rok wydania książki, bohaterowie i plan wydarzeń. Do tego dobrze było dołączyć związany z fabułą malunek. Comiesięczny ranking wyłaniał klasowych zwycięzców, których personalia zapisywane były w powieszonej na ścianie gazetce.
Był też ogólnoszkolny ranking dotyczący liczby przeczytanych książek. I nie dało się cwaniakować, czyli wypożyczać wyłącznie książki cienkie – szybsze do przeczytania. Szkolna bibliotekarka czuwała, żeby w wypożyczanych lekturach liczba kartek była porównywalna. A książkę zaliczoną jako przeczytaną można było mieć wtedy, gdy się na zadane przez bibliotekarkę pytania dotyczące zawartych w utworze treści odpowiedziało.
Skarżył się kiedyś awansowany ze wsi do miasta ojciec, w szkolnych czasach właściciel pokaźnego dzienniczka lektur, że żadną miarą nie mógł zmusić swojego syna do czytania książek. Jakichkolwiek. Głównie chodziło jednak o czytanie lektur, bo ocena z języka polskiego mocno się już u juniora chwiała. Kiedy więc bez pozytywnego skutku użył już wszystkich argumentów, postanowił va banque zagrać na uczuciach młodzieńca. Przywołał sytuację, jak to tyle w dzieciństwie miał pracy, że tylko za krowami, co się na dodatek gziły ciągle i bodły, mógł książkę poczytać. – Tatuś, kup mi krowę – wypalił młody. Nie kupił i dziecko nie czyta. Mówi, że bodźca nie miało.
Wspomniane wyżej statystyki sugerują, że nie czyta książek ponad połowa naszych obywateli. Ale… Znajoma optymistka mówi, że to przecież oznacza, że prawie połowa musi jednak czytać. Przyfilowałam w czasie niedawnej podróży pociągiem – a przez prawie cały jego skład przeszłam – że raptem trzy osoby zajmują się książką. Co druga za to w telefonie grzebie. I choć w przypływie bardzo dobrej woli można by założyć, że ktoś na telefonie właśnie audiobooka wynalazł i słucha, za mocno to sytuacji nie zmienia. Podzieliłam się tą niekoniecznie radosną informacją o braku miłości do książki ze wspomnianą wyżej optymistką. A ona na to, że zostawienie książek w spokoju to słuszna postawa, albowiem wzrok one psują i odgniatają uszy. A tak w ogóle, to kto da głowę za to, że ci, co książki czytają, do innego pociągu nie wsiedli. No kto?
Anna Wolańska