Komentarze
Źródło: XAA
Źródło: XAA

Wspólnota większa niż myślimy

Zdarza mi się zażartować ze znajomych i przed Uroczystością Wszystkich Świętych składać im życzenia „Wesołych Świąt!”. Większość od razu odpowiada z oburzeniem, abym nie drwił z poważnego święta, bo co to za radość, gdy wspomina się tych, co już odeszli.

W pewnym stopniu ich rozumiem, gdyż w utartym zwyczaju 1 i 2 listopada kojarzy się ze zniczami, wiązankami, cmentarzami oraz wspomnieniami, z których niektóre szczególnie gryzą naszą pamięć. Spoglądając na zdjęcia nagrobne, zmawiając pacierz za zmarłych czy przeglądając albumy, myślimy często, że czegoś nie zdążyliśmy powiedzieć, że coś mogliśmy zrobić albo po prostu brak nam uścisku, przytulenia i bliskości tych, których ciała zakrywa grobowa płyta. Ale jednak upieram się przy tym, że w tych dniach dominuje radość. I to z 2 powodów.

Oni żyją nadal

Pierwszym z nich jest przekonanie o trwałości ludzkiego życia. Moim zdaniem w tym przekonaniu trwają nie tylko wierzący chrześcijanie czy wyznawcy innych religii, ale również ludzie deklarujący się jako niewierzący. Choć ci ostatni zazwyczaj uważają, że znamieniem owej nieśmiertelności nie jest indywidualne trwanie w życiu wiecznym, ale raczej trwałość pamięci o tych, których już nie ma pośród żywych, ta konstrukcja mentalna ma wspólny mianownik. Jest nim wdzięczność dla tych, którzy byli przed nami. I jakkolwiek nie wszyscy podzielają wiarę w życie po śmierci, nie można twierdzić, że dla nich wizyta na cmentarzu jest stratą czasu. Oni również wchodzą w niepowtarzalną wspólnotę, która dzięki pamięci tworzy się pomiędzy nami, którzy żyjemy naszą teraźniejszością, a tymi, których życie jest już czasem przeszłym. Owa niekończąca się wspólnota jest niezwykłym fenomenem, znakiem trwałości ludzkiego ducha, który przekracza granicę czasu i odciska swoje piętno również po śmierci cielesnej. Stanowi o nas także w naszym istnieniu, bo dzięki niej mamy świadomość ciągłości naszych myśli i idei; o sensie naszych starań i dążeń, ona uzasadnia w jakiś sposób to, co czynimy w naszym życiu. Horacjańskie „Non omnis moriar!”, płynąc przez wieki, ukazuje nasze ludzkie czyny w perspektywie przyszłości, której nie niweczy nawet odejście z tego świata. Stawiamy monument swojego życia nie tylko dla siebie, ale korzystać z niego będą mogli ci, którzy po nas zaludnią ziemię.

W ten sposób odkrywamy zasadniczy dla człowieka wymiar solidarności, która może przekraczać w jakiś sposób granice czasu. A to tworzy przestrzeń nadziei. Nadziei na ludzki świat, nadziei na lepszą przyszłość, nadziei, która zabija bezsens naszego trudu i naszych „beznadziei”. To ważne. Świat nie jawi się jako zimna przestrzeń naszej planety otulona zimnym bezkresem wszechświata (jak chciałby Konwicki), ale jest światem pełnym ludzkiej nadziei i ludzkiej solidarności, których nie możne zniszczyć ząb czasu. Lecz dla mnie to jeszcze za mało.

Kościół – Matka i miejsce bezpieczne

Obchodząc Uroczystość Wszystkich Świętych oraz następujący po niej Dzień Zaduszny, uświadamiam sobie, że Kościół nie jest tylko ziemską wspólnotą. Może brzmi to trochę dziwnie w ustach księdza, ale tak właśnie jest. Chociaż mamy dzisiaj rozbudowaną (na kanwie Soboru Watykańskiego II) teologię eklezjalną, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nawet wierzący doświadczają Kościoła jako jeszcze jednego tworu ziemskiego, podobnego do klubu sportowego czy też partii politycznej. Przemożny dzisiaj wpływ hasła: „My jesteśmy Kościołem!”, hasła, które w swoim zamiarze miało zaktywizować świeckich do większego wejścia w życie i misję Kościoła, sprawia, iż Kościół zaczynamy traktować jako nasze własne poletko, jako miejsce dyskusji i demokratycznych wyborów, jako swoiście rozumiany twór teraźniejszości. Jeśli nawet w naszej głowie pęta się myśl o Chrystusie i naszym udziale w Jego Mistycznym Ciele, to raczej stosujemy ją jako parawan dla zabezpieczenia przeprowadzenia naszych planów i zamierzeń lub też uznajemy ją za jakieś mistyczne doznanie, którego owoce mają tylko zapewnić nam odpowiednie miejsce w owej społeczności.

Tymczasem spojrzenie w wieczność, zobaczenie tłumu ludzi, którzy w różnych miejscach i w różny sposób tworzyli tę wspólnotę, a teraz również w niej trwają, stanowiąc Kościół triumfujący lub Kościół cierpiący, pomaga mi zrozumieć, że wspólnota ta przekracza ramy mojego światka, a ja jestem cząstką wielkiego organizmu, który ode mnie się nie zaczął i na mnie się nie kończy. A moje dumania i moje idee są tylko jakimś ułamkiem w wielkiej rodzinie ludzi podążających za Chrystusem. W takim Kościele czuję się bezpiecznie, bo wiem, że nawet fiasko moich idei nie oznacza upadku Kościoła i nie stanowi unicestwienia mnie jako członka tej wspólnoty. Jestem pośród braci i sióstr, którzy są. To jest to odpowiednie słowo: oni po prostu są, istnieją i troszczą się o mnie. Ocean mojego życia staje się bezpiecznym archipelagiem ludzi, którzy jak wyspy zapełniają wody mojego życia. Nie jestem sam. A to prowadzi mnie do odkrycia mojego zrodzenia. Zrodzenia z wiary tych, którzy odeszli i czekają na znak archanioła do powstania z martwych. Doświadczam, że jestem dzieckiem tej właśnie matki, jaką jest Kościół. Z wiary tych ludzi ja się narodziłem. Jestem chciany i kochany. A Kościół nie jest tylko jednym jeszcze eksperymentem socjologicznym w ludzkiej społeczności czy czyjąś prywatną własnością, ale tworem i darem Boga, który dał nam szczęście zbawiania we wspólnocie. Prawdziwej wspólnocie.

Radość cmentarzy

Lubię wieczorem w Dzień Wszystkich Świętych lub w Dzień Zaduszny pójść na cmentarz i przejść się rozgwieżdżonymi od zniczy alejami. Tętni tam życie. Powiew wiatru jak tchnienie Ducha unosi ku niebu hymn życia. Mijając nagrobki i czytając nazwiska, nawet te nieznane mi wcześniej, doświadczam wspólnoty. Nikt nie jest sam. Święta pamięć i świętych obcowanie ukazuje mi wieczność i otwiera oczy na wspólnotę Kościoła. Tego prawdziwego, bo tchnącego prawdziwym ludzkim życie i ludzkim losem otulonym wzrokiem Boga.

Ks. Jacek Świątek