Wybory to nie plebiscyt
Tłumy młodych ludzi na ulicach, mimo dwudziestostopniowego mrozu, protestujących i krzyczących. Może treść tych okrzyków była nie do końca kulturalna i nawiązująca do przykazania miłości bliźniego, ale generalnie przy demonstracjach bywa różnie (choć zdarzają się – o dziwo – demonstracje, podczas których nikogo się nie obraża, ale do tego wątku jeszcze wrócę). Wracając do ACTA, w minionym tygodniu mieliśmy powrót do tej sprawy: otóż owa międzynarodowa umowa była przedmiotem głosowania Parlamentu Europejskiego. Wcześniej była opiniowana przez pięć różnych komisji PE i wszystkie opinie były negatywne. Wynik ostatecznego głosowania również był miażdżący dla zwolenników ACTA i została ona odrzucona, co w praktyce oznacza, że jest martwa i nie może być ratyfikowana przez żaden z krajów UE. Nie pomogły nawet rozpaczliwe apele tzw. twórców i organizacji zbiorowo zarządzających prawami autorskimi. Europosłowie, mając doskonale w pamięci to, co działo się w zimie, nie mieli wątpliwości, że akurat z tego głosowania tzw. elektorat rozliczy ich wyjątkowo skrupulatnie (a sprawdzić, jak który poseł głosował, to w dobie internetu żadna sztuka). Jak zatem widać, widmo ewentualnej utraty euromandatu i związanych z nim przywilejów uczyniło deputowanych odpornymi nawet na bardzo agresywny lobbing.
Ponieważ ludzka pamięć jest zawodna, może warto w tym miejscu przypomnieć, że ACTA miała być umową międzynarodową między Stanami Zjednoczonymi, Unią Europejską i jeszcze kilkunastoma innymi krajami. Jej celem miała być ochrona prawa własności i walka z podróbkami markowych towarów, tak przynajmniej głosili jej twórcy. Jednak protesty nie dotyczyły samej ochrony prawa własności intelektualnej, jako takiej, lecz wynikały z dwóch innych kwestii. Po pierwsze, spowodowane były niejawnością negocjacji nad dokumentem i próbą wprowadzenia go tzw. tylnymi drzwiami, bez szerszych konsultacji społecznych (które, jak się słusznie spodziewano, mogły przynieść sprzeciw społeczny). Po drugie, niejasność niektórych punktów umowy (pisanej językiem prawniczym typowym dla prawa amerykańskiego, co dodatkowo utrudnia jej interpretację przez prawników europejskich) spowodowała, że opinia publiczna dostrzegła w nich zagrożenie ograniczeniem wolności dostępu do internetu. Zaś internet powszechnie (choć czy do końca słusznie?) postrzegany jest jako miejsce, gdzie przysługuje więcej wolności niż poza nim. Nie chciałbym się tu wdawać w rozważanie słuszności tego sądu, bo chcę napisać o czymś innym: otóż kilka dni temu jeden z profesorów prawa z Kanady ostrzegł, że obecnie negocjowana jest tzw. CETA, czyli umowa handlowa między Unią Europejską a Kanadą, która zawiera sformułowania, niemal identyczne jak niektóre sporne punkty odrzuconej ACTA. To już budzi ogromny niepokój, bo pokazuje pewien mechanizm, który uderza w podstawy demokracji: bo zdanie społeczeństwa tak naprawdę przestaje się liczyć. Patrząc od strony doświadczeń polskich, ma się ono – jak chcieliby politycy – ograniczyć tylko do wrzucenia kartki do urny w dniu wyborów. Takie pojmowanie wyborów sprowadza je do jakiegoś dziwnego plebiscytu, w którym cały naród decyduje, których 460 farciarzy otrzyma czteroletnią świetnie płatną pracę, niezwiązaną w żaden sposób z jakąkolwiek odpowiedzialnością. Zagłosuj – i zapomnij, i się zbytnio nie interesuj, co ci uchwalimy. Dlatego właśnie na przekór – interesujmy się! Mamy prawo wiedzieć, co w trawie piszczy i wyrażać nasze zdanie. W przeciwnym razie czeka nas niejedno niemiłe zaskoczenie w postaci ustaw, które albo będą coraz bardziej ograniczać naszą wolność (np. do wycięcia drzewa na własnym podwórku), albo dotkliwie uderzą nas po kieszeni. Albo i jedno, i drugie, i może jeszcze więcej.
Ks. Andrzej Adamski