Wychyleni w przeszłość
Oczywiście - nie. O wyrzuconych resztkach i śmieciach już nie myślimy. Do świeżego posiłku szukamy świeżych produktów. Dlaczego zatem tak łatwo łamiemy tę zasadę w sferze psychiki i ducha? Mam tu na myśli ciągłe rozpamiętywanie przeszłości. Nasza pamięć jest jak bank informacji. Przechowuje i wspomnienia pięknych chwil, ale także tych niełatwych, trudnych i dramatycznych.
Jedne i drugie mają jednak wspólną cechę: już się stały i się nie odstaną! Choćbyśmy myśleli o nich nie wiem jak długo i intensywnie – przeszłość nie drgnie, nie zmieni się ani odrobinę.
Skąd zatem w nas skłonność do rozpamiętywania tego, co już było? Czasem naprawdę trudno jest nam pogodzić się z przeszłością: wybaczyć sobie, Panu Bogu, drugiemu człowiekowi. Obwiniamy Boga za nasze życie – a tymczasem nieraz nie umiemy zaakceptować faktu, że w jakimś stopniu nasze „teraz” jest wynikiem osobistych decyzji i wyborów. Mogły być one błędne, a później urosnąć w spiralę kolejnych pomyłek – ale cały czas były NASZE. Nawet jeśli scedowaliśmy ciężar decyzji na kogoś, nawet jeśli podejmowaliśmy je wbrew sobie, ulegając naciskom czy „dobrym” radom innych osób – nie zmienia to faktu, że ostateczną decyzję podjęła jedna osoba: ja.
Widzę, że często wolność i związana z nią odpowiedzialność jest dla wielu ludzi ciężarem. Szukają oni rady u swoich bliskich, proboszcza, spowiednika – nierzadko wręcz oczekując, by ktoś zadecydował za nich. Tak samo dzieje się, kiedy ktoś nie akceptuje swojej obecnej sytuacji, skarży się na nią, użala nad sobą – kiedy jednak pokazuje mu się konkretną ścieżkę działania, które może ten stan zmienić oraz konkretne rozwiązania – wycofuje się, brakuje mu odwagi i determinacji. Często jest to ukryte pod maską rozsądku, ale w rzeczywistości za takim zachowaniem stoi lęk… Lęk przed nowym, przed zmianą, przed porzuceniem strefy komfortu, przed zaufaniem do siebie, Boga i innych ludzi… Lęk, który uzasadnia marazm, prokrastynację (czyli ciągłe odkładanie ważnych decyzji lub zadań na później), obarczanie innych odpowiedzialnością za swoje życie przy jednoczesnej apatii i niechęci do wzięcia go w swoje ręce. Naprawdę – coraz częściej się przekonuję – że niektórzy ludzie, choć mówią, że chcą być szczęśliwi, to tak naprawdę wolą być nieszczęśliwi. Życie z syndromem ofiary i wyuczoną bezradnością ma swoje psychiczne korzyści… daje złudne poczucie jakiegoś dziwnego komfortu i uwolnienia z poczucia odpowiedzialności za swoje życie… Daje możliwość skupiania na sobie uwagi innych i przyciągania ich współczucia.
Najczęstsze wymówki? Ja chciałem, ale zawsze coś… Ja chciałem, ale on… ona… ale się zdarzyło… ale nie byłem gotowy… ale to było nierozsądne, zbyt ryzykowne… może samo się rozwiąże… to nie wypada… nie można nigdy być w życiu egoistą… ale teraz nie mam na to czasu… nie chcę zranić (wstawić kogo)… to się nie spodoba moim rodzicom…
Na zakończenie wymowny cytat: „Korzyści z pozostawania ofiarą (zawsze jest ktoś, kto się mną zaopiekuje; ktoś, na kogo mogę zrzucić winę; kogo mogę kontrolować; nad kim mogę dominować) jawią się jako zbyt duże, aby z nich zrezygnować” (C. Sisson).
Inna sprawa, czy czasami problem nie jest pozorny, nie tkwi głównie w naszej głowie? Popatrzmy na relacje o spotkaniach Jezusa zmartwychwstałego z uczniami: On odchodził, świat na zewnątrz pozostawał tak samo nieprzyjazny wobec apostołów, ale oni w ogóle już o to nie dbali. Dlaczego? Bo dzięki spotkaniu z Jezusem zmiana dokonywała się W NICH! Przestawali się bać i zaczynali działać. Po prostu.
Ks. Andrzej Adamski