Wypędzanie unitów z kościołów i wygnanie Matki Bożej Kodeńskiej
Byli to Stefan Piotrowski, Jan Tymicki, Józef Wereszko, Jan Piotrowski ze wsi Szpaki; Dawid Filipczuk z Próchenek, Szymon Lasko z Lisiowólki, Szymon Jaroszuk z Przegalin. Do guberni chersońskiej zesłano też 19 gospodarzy z Hołubli. Tylko jednemu z nich z nich - Piotrowi Zabuskiemu - udało się wrócić po 30 latach na Podlasie.
Z parafii Międzyrzec wywieziono Józefa Bartoszuka, Andrzeja Antoniuka i Hieronima Abraniuka oraz unitów z Rudna, Polubicz, Łomaz, Kornicy i Konstantynowa. Jak trudne było położenie katolików na Podlasiu, świadczą sceny, jakie działy się przed kościołami obrządku łacińskiego. 13 czerwca 1875 r. w parafii Huszlew wypadał odpust św. Antoniego. W jego wigilię władze rosyjskie – aby nie dopuścić unitów do kościoła – rozstawiły zbrojnych strażników na wszystkich drogach i gościńcach prowadzących do świątyni. Uprzedzeni o tym wierni zaczęli wybierać boczne ścieżki przez łąki, ścieżki i zarośla, Władze jednak zorientowały się, że unici chcą zmylić czujność strażników, dlatego ustawiły drugi kordon przy samym kościele z zamiarem aresztowania, zapisywania do kontrybucji i potem odstawiania na własny koszt pielgrzymów do miejsc zamieszkania. Ponieważ nocną porą lub rannym świtem masy pobożnego ludu otaczały już kościół huszlewski, wójt i naczelnik straży ze swą świtą poczęli odpędzać spokojnych pątników sprzed kościoła, a opierających się osadzali w gminnym areszcie położonym w pobliżu. Historyk martyrologii unickiej zapisał, że Huszlew przedstawiał jakby dwa kościoły: jeden parafialny, a drugi w więzieniu – unicki, a także, że jedność wiary, modlitwy i płaczu łączyła te dwie społeczności w jedno Chrystusowe zgromadzenie. Bowiem śpiewy procesjonalne, godzinki i litanie rozlegały się prawie jednocześnie w kościele i w więzieniu. Proboszcz huszlewski ks. Wincenty Abramowicz, nie mogąc dłużej znieść takiej zniewagi wyrządzanej wiernym przez strażników, którzy pozwolili sobie publicznie przed świątynią w czasie nabożeństwa rozbijać zgromadzenie i z płaczem opierających się wlec do więzienia, wezwał do siebie wójta i starszego strażnika katolika, swojego parafianina, i oświadczył im, że jeżeli nie zaniechają tych – w wysokim stopniu obrażających religię i Boga scen – nie zapobiegną tym ciągle powtarzającym się skandalom przed kościołem i obchodzenia się z ludźmi jak z bydlętami, to on nie przyjmie ich do sakramentów świętych. Ale nie wszyscy proboszczowie mieli taką odwagę. Inne sceny działy się w Wisznicach oraz w pobliskich kościołach na Podlasiu. Jadwiga Łubieńska, która solidaryzowała się z unitami, tak o tym zapisała: „Co niedziela przed kościołem wisznickim, parczewskim, radzyńskim, bialskim rozgrywają się sceny oburzające. Strażnicy ziemscy stoją wraz z wartą ochotniczą bractwa kościelnego łacińskiego przy ciasnej furtce (jedynym dostępie do świątyni Bożej) i każdego wchodzącego lustrują. Skoro im się wyda, że któryś z przybyszów jest unitą, odpychają go brutalnie z wrzaskami: «Precz chamie! Rusinie! Marsz do cerkwi» itd. Dzikie faryzeuszostwo mieszczan łacinników, zazdrosnych o miejsce w swoim kościele narażonym na zamknięcie z przyczyny tych psów, po prostu nie ma granic. Nieraz gdy wchodziłam, a ci sami, którzy tarzali się w błocie, bili pięściami, przewracali i deptali biedne kobiety i dzieci, do mnie z przymilającym się pochlebstwem odzywali się uniżonymi słowy: «Proszę Jaśnie Pani wejść! Prosimy!» – taki gniew i żal mnie porywał, że odmawiałam i stałam z moimi ludźmi na drodze poza płotem cmentarnym”. 2 sierpnia 1875 r. aresztowano cudowny obraz w Kodniu. Wydarzenie to po mistrzowsku opisała Zofia Kossak w książce „Błogosławiona wina”. W czasach PRL do 1989 r. cenzura nie pozwalała zamieszczać tego fragmentu w publikacji. O ile sobie przypominam, w najnowszym filmie Przemysława Häusera też nie ma o tym szerszej wzmianki. Jedynie kard. Karol Wojtyła odważył się powiedzieć w Kodniu 4 września 1977 r.: „Przecież została stąd wygnana, wywieziona. Została stąd usunięta po prostu dlatego, żeby nie była znakiem jedności”. Zofia Kossak plastycznie opisała: „Gdy zabierano obraz wojsko rozstawione przy kościele i na rynku czuwało i było rękojmią bezpieczeństwa rządowej egzekucji w kościele, której przewodniczył sam gubernator siedlecki Gromeka. Ludzie poniechali żniwa, przybiegli ze wszystkich stron, ale cóż mogli poradzić? Kościół pełen żandarmów obstawiły trzy sotnie kozaków i dwie roty piechoty. Księża zaaresztowani stali na uboczu pod strażą. Nadjechał gubernator siedlecki, rozwarto wrota kościoła, żandarmi weszli z butami na ołtarz, oderwali klamry przez kanonika Boćkowskiego umieszczone. Ciężka rzeźbiona rama pękła od szarpnięcia, zleciała na dół z łoskotem. Ludziom patrzącym z dala przez wrota wydało się, że to świat się wali, ich świat wiary, miłości, nadziei. Czekali cudu. Cud nie nadchodził. Wzywali gromu, co poraziłby świętokradców. Niebo pozostawało pogodne. Tymczasem obraz włożono do skrzyni, którą żandarmi spiesznie zabijali. Każde uderzenie młotka trafiało w serca patrzących. Kiedy rzucono skrzynię na wóz, nic już nie mogło powstrzymać zrozpaczonych ludzi. Padali ranni. Płacz chóralny i jęk biły pod niebiosa. Z gromadki uwięzionych księży krzyknął gromko ks. Antulski: «Dzieci! Odstąpcie! Ufajcie! Ona powróci». Skoczyli ku niemu żandarmi, wepchnęli na wózek. Konie ruszyły galopem. Ksiądz wołał wciąż: «Ona powróci! Powróci!»”.
Józef Geresz