Komentarze
Z biegiem lat, z biegiem dni

Z biegiem lat, z biegiem dni

„Brama na wciąż otwarta przechodniom ogłasza, że gościnna i wszystkich w gościnę zaprasza”. Lubię ten tekst o pogodnym Soplicowie. Przypomina zielone lata. Jest piękną legendą o świecie bez kluczy, kłódek, domofonów i kodów. Świecie, który zaufania nie nazywa naiwnością i głupotą. Który wierzy w ludzką szlachetność i uczciwość.

W moim rodzinnym domu brama - poza tymi chwilami, kiedy był na podwórzu inwentarz - też była otwarta. My, domowi, zawsze używaliśmy określenia „wrota”, a to głównie przez wzgląd na bramy wykute z żelaznych prętów. Bo kudy było naszym siermiężnym, drewnianym wrotom do tego żelastwa. Jako się rzekło, wrota głównie były otwarte, często - co odnotować należy - za przyczyną babci Franciszki, która zamykanie ich uważała za fanaberię tudzież niegrzeczność wobec współobywateli.

Zresztą – co tam wrota! Dom, można powiedzieć, stał otworem. Kiedy się wychodziło na niedalekie pole, drzwi były tylko przymykane, bez klucza. Bo gdyby tak sąsiadce zbrakło nagle chleba, soli, zapałek…

A potem nastał dzień, który babcia calutki przepłakała. Bo ojciec z samiuśkiego rana wsiadł na rower i pojechał w stronę GS kłódki mosiężne do stodoły i do piwnicy kupić. Nie mógł dłużej wytrzymać kolejnych nocnych kradzieży. – Jaśku – desperowała babcia – a toć co sobie ludzie o tobie pomyślą? Przeciw ludziom się będziesz zamykał?! – Nie przeciw ludziom, tylko przeciw złodziejom – niewzruszenie odpowiadał ojciec, choć i jemu sprawa kłódki – gołym okiem można było to widzieć – też nie dawała spokoju.

Jeszcze potem dom został sierotą. Może nie tak zupełnie, bo przyjeżdżało się czasem: a to na święta, a to dzieciństwo powspominać; albo się na wakacje schorowanych rodziców przywoziło, żeby znajomym powietrzem mogli się naoddychać, ze swoimi się ludźmi nagadać. Nie mówiło się rodzicom, że znowu ktoś drzwi domu jakimś łomem rozwalił. Uprzątało się z wiodącej do lasu ścieżki pogubione fragmenty ordynarnie wyrwanej kuchenki gazowej. Zatajało się przed ojcem, że jego ukochane oficerki, które przez całe lata z takim pietyzmem czyścił i prawidła w nie – żeby się nie łamały – wkładał, dawno już w komorze nie stoją. Albo że te dwa dębowe bale ze stodoły, których tak szkodował, nóg dostały i poszły.

W zasadzie wydawało się, że limit włamań do mojego rodzinnego domu został już wyczerpany, ale – jak wiadomo – niczego na tym świecie pewnym być nie można… Kilka dni temu (kolejni? ci sami?) złodzieje znowu ordynarnie rozłupali drzwi, znowu do opuszczonej zagrody przyszli jak po swoje. Zdemolowali. Sprawdzili, co jeszcze zostało. A może tylko zabłądzili na grzybach i tak drogi szukali.

Ja wiem, że ten dom i jego zawartość przedstawiają niewielką wartość finansową. Wiem, że zniszczone drzwi i pokradzione rzeczy organy ścigania skwitują stwierdzeniem o małej szkodliwości społecznej. Przecież już i płakać nawet nie ma komu…

No i jakoś to będzie, bo zawsze jakoś jest. Drzwi się znowu spróbuje grubym gwoździem pozbijać… Ręce się opuści, westchnie, zbezradnieje…

Ludzie mówią, że dobro zawsze do darczyńcy powraca. A wyrządzone komuś zło?

Anna Wolańska