Z chłopa król
Trudno zaiste o inne zachowanie. Przyzwyczajeni przez ostatnią dekadę rządów komunistycznych do oglądania seriali o proweniencji tasiemcowej, utwierdzeni w tym zwyczaju przez III RP z „Klanami”, „Złotopolskimi” i „Nianią” w tle, mamy zakodowany niejako w podświadomości pościg za nowinkami i ploteczkami. Problem w tym, że sama klasa polityczna podaje nam jakby na tacy gotowe do komentowania wydarzenia. Filipińska choroba byłego prezydenta, która rozszerza się ostatnio nawet na prawicową część sceny politycznej, walka buldogów pod dywanem nie tylko starej, ale i obecnej koalicji, poseł Niesiołowski ze swoimi bonmotami, to tylko niektóre przykłady „starań” polityków, aby nie zabrakło nam tematów do dyskusji. Jednakże w tej pogoni za istnieniem na scenie politycznej bardzo często przekraczają oni pewną cienką granicę, dzielącą szyderstwo od zwykłego chamstwa.
Czy polityk może się napalić?
W kontekście szykowanego przez obecnego prezydenta balu z okazji rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości cytowano ostatnio w prasie i mediach elektronicznych wypowiedź Lecha Wałęsy, który zapytany o zaproszenie na tę imprezę miał odpowiedzieć, że jest nagrzany na taniec z Marią Kaczyńską, czyli panią prezydentową. Ta publiczna deklaracja powinna w pierwszym rzędzie zaniepokoić żonę naszego noblisty, bo gdy mąż smali cholewki do innej kobiety, to znaczy, że w domu nie dzieje się najlepiej. Ale nie o żart chodzi. Pomijając zoologiczny wstręt Wałęsy do drobiu, a zwłaszcza kaczek (bo ostatnio wszystko się jemu z tym kojarzy i za Lepperem powtarza sławetną frazę, że ktoś tam musi odejść), warto zauważyć, że bywały na salonach były prezydent zdaje się zapominać, że mówi o… kobiecie. Można nie lubić jej męża czy szwagra, ale szacunek dla kobiety powinien mieć miejsce. Niestety, w ferworze dyskusji i felietonistycznych puent Lech Wałęsa zapomina o zwyczajnej, charakterystycznej dla naszej kultury kindersztubie.
I nie jest to przypadek odosobniony. Polscy politycy bardzo często zapominają o tzw. kulturze. Opowiadanie na antenie telewizyjnej o tuszy jednej z posłanek, a zwłaszcza o rozmiarach pewnej części jej ciała, dla wielu stanowi wyraz dowcipu i wesołości naszej klasy politycznej, ja jednak odnoszę wrażenie, że w tych „doznaniach żartobliwości” przekraczamy już granicę zwykłego dobrego smaku. Osoby znajdujące się na świeczniku naszego społeczeństwa powinny zdawać sobie sprawę, że ich wystąpienia nie mają wymiaru tylko i wyłącznie politycznej walki, w której wszystkie chwyty są dozwolone, ale mają również walor edukacyjny. Stanowią bowiem formę przyzwolenia na określone zachowania społeczne, które znajdują potem wyraz w zachowaniu całego społeczeństwa.
Nie musimy się „pięknie różnić”, ale…
Ten mój protest przeciw chamieniu języka polityki w Polsce nie jest powielaniem znanego z lat dziewięćdziesiątych hasła, że powinniśmy się pięknie różnić. Polityka jest z jednej strony ścieraniem się idei i pomysłów na wspólne życie w ramach danego społeczeństwa, z drugiej zawsze jest walką o sprawowanie władzy w społeczności. Ta walka, jak każda inna, jest dość „krwawym” zajęciem i dlatego potrzeba w niej pewnej wytrzymałości. Nie wolno obrażać się i krzyczeć, że wszystko jest brudne. Zmagania o głosy wyborców stanowią swoiste zapasy i cherlak nie ma w niej żadnych szans. Jednakże silna walka nie oznacza zadawania ciosów poniżej pasa, a tym bardziej nie jest przyzwoleniem na chamienie obyczajów. Polityk powinien mieć świadomość, że sięgając po coraz cięższe środki wyrazu, sam sobie szykuje szafot. Gilotyna w rewolucyjnej Francji ostatecznie ścinała nie tylko ludzi o innych poglądach, dosięgnęła również szyi swoich konstruktorów. Wprowadzenie chamstwa na salony polityczne wcześniej czy później skutkuje ochlokracją, czyli rządami hałastry i rozwydrzonej gawiedzi. Tłuszcza ma to do siebie, że szybko wynosi na salony władzy, ale równie szybko zwala z firmamentu wyniesione przez siebie gwiazdy.
Płacz na „wyjący” tłum w czasie obchodów rocznicy strajków na Wybrzeżu, który podnieśli politycy Platformy, zdaje się być swoistą hipokryzją. Piętnując zachowanie tłumu, niejako sami wydali o sobie świadectwo, bo przecież nie tak dawno przyzwalali na podobne zachowania, chociażby w czasie debaty Kaczyński – Tusk. Te zachowania wbiły się już w naszą rzeczywistość polityczną. Obserwując niedawny program telewizyjny, w którym występowali panowie Niesiołowski i Ziobro, łatwo było zauważyć tę tendencję, szczególnie w czasie wypowiedzi byłego ministra sprawiedliwości. Publiczność swoimi docinkami realizowała znane hasło wyborcze Radka Sikorskiego o dorzynaniu watah, nie zwracając w ogóle uwagi na to, co do powiedzenia ma poseł PiS-u. I jakoś Władysław Bartoszewski nie wspomniał w tym kontekście o „wyjących wyjcach”.
Aprobata dla zwykłego chamstwa, które ja osobiście nazywam „efektem kibola”, jest jednakże niebezpieczna dla całości naszego życia polityczno-społecznego. Stosowanie metod stadionowych dla osiągania celów politycznych wcześniej czy później kończy się kijem bejsbolowym i kastetami na rękach. Zniszczenie debaty publicznej poprzez stosowanie chamskich środków powoduje erozję i tak słabej demokracji w Polsce. Argumentem stają się wówczas emocjonalne środki przekazu i coraz mocniejsze zagrywki słowne, mogące szybko przejść do „argumentu pięści”.
Słoma z butów
Kultura ma to do siebie, że albo się ją ma, albo jest się chamem. Jeden z polskich aforystów był stwierdził, że dla postępu nie wystarczy nauczyć kanibala posługiwania się sztućcami. Wcześniej czy później z tak „cywilizowanego” ludożercy wylezie chętka na ludzkie mięso. W przypadku naszej klasy politycznej coraz wyraźniej widać brak kultury, tej zwyczajnej, wyniesionej z domu, która każe uszanować kobietę, ukłonić się na powitanie, nie mlaskać i nie siorbać. Problem w tym, że wyłażąca coraz częściej z cholew słowa zaśmieca nasz kraj do tego stopnia, że czujemy nie tylko pod nogami, ale i w naszych nozdrzach zapach obornika. A to już sygnał, że trzeba posprzątać.
Ks. Jacek Świątek