Z kamerą wśród gwiazd
Do walki z impasem dołączyli się w ostatnich dniach nawet ministrowie zmotywowani przez szefa rządu do cięcia wydatków, choćby na żarówki i herbatę, w poszukiwaniu oszczędności. W tym jakże nerwowym czasie Telewizja Polska, odwracając uwagę od chleba, funduje swoim telewidzom igrzyska.
Ostatnio postanowiła zaprosić ich do wielkiego świata gwiazd, czyli na galę Telekamer – nagród jednego z tygodników dla najpopularniejszych osobowości świata telewizji. Tak naprawdę to telewidzowie nie mieli po co ruszać się z domów. Gwiazd wyłonionych wszakże przez nich samych było tak dużo, że wraz z rodzinami zajęli cały stołeczny Teatr Polski, w którym odbywała się impreza. Dla tych, dzięki którym tam się znaleźli, zabrakło już miejsca. Chociaż jeden fotel by się znalazł. Na gali zabrakło jednego z nominowanych, który kilka tygodni wcześniej zakomunikował, że w wyścigu nie chce brać udziału, bo w blokach startowych ustawiono go ramię w ramię z aktorką, której wyrazowi twarzy można nadać tytuł „C jak Co ja tutaj robię?”. Czyli – mówiąc językiem młodzieży – strzelił focha, bo jak na złość nie wymyślono kategorii „niezwykle poważna publicystyka w krawacie”.
Zanim osobowości znalazły swoje miejsca w klimatyzowanej sali, z poświęceniem marzły przed wejściem, odpowiadając na pytania prezentera, który w miarę zwiększania popularności wydłuża swoje nazwisko o kolejne literki „m”. Owe gwiazdy wygłaszały swoje głęboko przemyślane myśli, przechadzając się po czerwonym dywanie. Przynajmniej tak zaznaczono w telewizyjnych zapowiedziach wydarzenia. Przyznam, że do tej pory wełniany chodnik w krwistym kolorze kojarzył mi się z galą wręczania Oskarów czy festiwalem w Cannes. Ten rodzimy za to był niepozornych rozmiarów, co niechcący okazało się być wprost proporcjonalne do wielkości gwiazd po nim stąpających.
Przy okazji spacerów pod gołym niebem można było podziwiać odzienia wierzchnie, w której to konkurencji królował prezenter z „mm” w nazwisku. Nie lecąc w kulki, opatulił się pod szyją futrem. Niestety, nie pozbył się go w tak ostentacyjny sposób, jak onegdaj polski reprezentant na konkursie Eurowizji, z którego występu większość pamięta jedynie to, że na scenie zrzucił z siebie kożuch.
Skład pary prowadzącej galę okazał się tak przewidywalny jak wynik wyborów prezydenckich na Białorusi. Po raz setny z kolei wręczających statuetki na scenę wywoływali: prezenterka, która od dziecka nie zmienia fryzury, i aktor, którego, przez ciągłe zmienianie lekarskiego fartucha na sutannę i odwrotnie, dzieli jedynie krok od schizofrenii. Dalsze wydarzenia potoczyły się według schematu: ktoś wręczający, ktoś odbierający i banalne przemówienia tego ostatniego w rodzaju – nagroda jest dla mnie wyróżnieniem. Jednym słowem atmosfera była napięta jak harmonogram prac nad reformą służby zdrowia.
Ze smaczków można jedynie wymienić to, że Tomasz Lis nie podziękował za nominację. Widać uważał, że to kapituła powinna być mu wdzięczna, że mogła go nominować. Zabrakło niestety wydarzenia na miarę zeszłorocznego łączenia na żywo z aktorem Pawłem Małaszyńskim, który ciesząc się z nagrody, podziękował kochan… kowi! Tegorocznym wydarzeniem był za to występ wokalisty Toma Jonesa. Choć to artysta w wieku wzbudzającym zainteresowanie archeologów, ma kawał głosu. Akurat tyle, aby telewidz był zadowolony z comiesięcznej inwestycji na rzecz publicznej telewizji.
Kinga Ochnio