Kultura
Źródło: GCK Konstantynów
Źródło: GCK Konstantynów

Z miłości do skrzypiec

Co będę tak siedział na pusto, zacznę robić skrzypce. Przecież jeśli nie wyjdą, świat się nie zawali. Jak pomyślałem, tak zrobiłem - opowiada znakomity muzyk i niestrudzony propagator ludowej i muzycznej tradycji Podlasia Zdzisław Marczuk z Zakalinek w gminie Konstantynów, który został… lutnikiem.

Nagrody, które ma na koncie, trudno zliczyć. Jako śpiewak i muzyk dwukrotnie zdobył Basztę na Festiwalu Kapel i Śpiewaków w Kazimierzu. Jest też laureatem Nagrody im. Oskara Kolberga i Nagrody Polskiego Radia „Muzyka Źródeł”, a także Międzynarodowych Festiwali Kolędniczych w Terespolu oraz Europejskich Spotkań Folklorystycznych w Sokołowie Podlaskim. Inicjator, instruktor, współpracownik i muzyk licznych kapel i zespołów śpiewaczych z terenu południowego Podlasia. Z jego aktywnej pomocy korzystali lub korzystają: Kapela Rodzinna Marczuków z Zakalinek, Kapela Sąsiedzka, Kapela Rodzinna Zubowiczów, Dziecięcy Zespół Śpiewaczy z Zakalinek, Zespół Leśniańskie Nutki, Pogodna Jesień z Konstantynowa, rodzeństwa Dziołaków z Zakalinek, Kapela Zubuzaki z Siemiatycz, Leśnianki z Leśnej Podlaskiej, Jutrzenka ze Sławacinka Starego, Lewkowianie z Dokudowa i Sokotuchy z gminy Biała Podlaska. Wychowawca wielu pokoleń muzykantów.

Wśród jego podopiecznych są osoby, które dzisiaj grają w profesjonalnych orkiestrach filharmonicznych. – Cieszę się ich sukcesem i nigdy nie odmawiam pomocy. Każdy powinien wykorzystać szansę, jaką daje mu los – podkreśla Z. Marczuk. A czy on sam ją wykorzystał? – Czasami tak sobie myślę, czy jakbym poszedł do szkoły muzycznej, to dzisiaj byłbym w Zakalinkach? Ale tak musiało być. Widocznie tu byłem potrzebny – dodaje.

 

Rodzinna pasja

Przyszedł na świat w 1943 r. w Zakalinkach na Podlasiu. Pasję do muzyki zaszczepili mu rodzice. Ojciec Władysław często grał na skrzypcach, a mama Leonia śpiewała. – Oj pięknie śpiewała! Kiedyś był taki program w radiu pt. „Kiermasz pod kogutkiem”, z którego specjalnie przyjeżdżali, by nagrać mamę – wspomina. – Ja też lubiłem śpiewać. Nie było godziny, bym nie nucił, choćby w głowie. Mama mówiła: „Ty, synu, swoją dolę prześpiewasz” – opowiada, dodając, że w dzieciństwie wieczorami zasłuchiwał się w utworach wykonywanych przez rodziców. Już jako kilkulatek zakochał się w skrzypcach. Jednak nie dał rady utrzymać instrumentu w rękach. Kładł go na łóżku, starając się odtworzyć wykonywane przez tatę dźwięki. – Po podstawówce chciałem iść do szkoły muzycznej, jednak tata nie pozwalał. Mówił, że na gospodarce muszę zostać. Nie posłuchałem go i pojechałem do Lublina. Od razu mnie przyjęli. Ale co było robić, ojciec krzyczał, że nie będzie miał mu kto pomóc, bo brat w szkole górniczej, a siostra osiem lat młodsza. Zostałem. Jednak nie dałem za wygraną i zacząłem ciuchcią jeździć do ogniska muzycznego w Białej Podlaskiej, by uczyć się gry na skrzypcach. Byłem najlepszym uczniem. Przez pół roku książkę Powroźniaka. A ojciec, choć w świat nie chciał mnie puścić, na moje występy rowerem do Białej przyjeżdżał – zaznacza.

 

Jak Marczuki grają…

Wraz z ojcem i braćmi założyli kapelę, występując na weselach i zabawach. Oprócz skrzypiec Zdzisław potrafił też zagrać na harmonii i trąbce. Szybko stali się znani w okolicy. – Mówiło się nawet, że jak Marczuki grają, to będzie pełna sala i koniecznie trzeba pójść – dopowiada muzyk. Kiedy założył już własną rodzinę, żona Marianna czasem nosem kręciła, że męża w soboty i niedziele nie ma w domu i wszystko na jej głowie. – Owszem, zdarzało mi się od obrządku uciec, bo akurat wena przyszła i na duch musiałem zapisać słowa i muzykę nagrać. Ale jak pieniądze czy nagrodę przywiozłem, to dumna i zadowolona była – żartuje pan Zdzisław.

Nauczył też grać swoich synów – Tomasza i Krzysztofa. Jako Kapela Rodzinna w latach 90 występowali na różnych uroczystościach. Potem przyszedł czas na inne zespoły, z którymi objeździł nie tylko Polskę, ale bywał też zagranicą. Dzisiaj Z. Marczuk wciąż uczy gry na harmonii i na skrzypcach. Wśród jego wychowanków są tacy, którzy mogą pochwalić się dyplomem akademii muzycznej. Mówią, że godzina zajęć z Marczukiem to jak semestr zajęć w Szkole Muzyki Ludowej, a jej nauczyciele często korzystają z jego zapisków, nut, ale przede wszystkim z pamięci, która przechowuje podlaskie pieśni ludowe. – Kiedy gram, to czuję się tak, jakbym przebywał w jakimś uzdrowisku. Nawet jak narobię się w gospodarstwie, to biorę do ręki skrzypce lub harmonię. To najlepszy odpoczynek – zapewnia.

 

Pomysł podsunęły córki

Ostatni rok i obostrzenia związane z pandemią sprawiły, że okazji do muzykowania było mniej. Jednak Z. Marczuk nie próżnował. Wykorzystał ten czas, by spełnić wielkie marzenie. Zrobił skrzypce. – Pomysł podsunęły córki. „Tato, tyle lat grasz, zrobiłbyś skrzypce”, zachęcały. Odpowiedziałem trochę na odczepnego: „Może i zrobię”. W duchu jednak mówiłem do siebie: „Gdzież ty potrafisz zrobić skrzypce?!”, ale kiedy odwołano próby, a i pracy wokół domu jesienią mniej, pomyślałem: „Bez roboty nudno. Co będę tak siedział na pusto, zacznę robić skrzypce. Przecież jeśli nie wyjdą, świat się nie zawali” – opowiada.

 

Lutnika poznaje się po główce

Zaczął od poszukiwań odpowiedniego materiału. – Na spody i boki musiał być jawor, a na wierzch świerk. Wszystko dobrze wysuszone, bo bez tego nie ma co zabierać się do roboty. Kiedy już znalazłem drzewa, obejrzałem uważnie i pomierzyłem swoje skrzypce: długość, szerokość, wysokość. Zacząłem się zastanawiać, jak je odrysować. Nie miałem szablonu, żadnych przyrządów. Głowiłem się od czego zacząć, bo przecież żadnej wiedzy na ten temat nie miałem, jedynie kilka instrumentów rozebrałem – przyznaje pan Zdzisław. Z pomocą przyszedł internet. Choć, jak przyznaje muzyk, na polskich stronach niewiele znalazł. – Za to na zagranicznych już tak. Pewnie z 20 razy obejrzałem, jak jakiś Francuz robi skrzypce. Kiedy poczułem, że jestem gotowy, przeżegnałem się, by Pan Bóg dopomógł, i przystąpiłem do pracy. Mając w pamięci słowa, że lutnika poznaje się po tym, jak zrobi główkę, zacząłem od tego elementu. Udało się. Potem ze skrzypiec, które pewna pani zostawiła mi po tym, jak naprawiłem instrument należący do jej dziadka, odbiłem szablon – relacjonuje Z. Marczuk. – Nie miałem jednak czym wygiąć boczków, bo do tego potrzebne jest tzw. kopyto, co się nagrzewa. Nie wiedziałem, skąd je wziąć. W Warszawie, owszem, można kupić, ale to drogo kosztuje. Moja uczennica zaproponowała, że sprawdzi w internecie. Znalazła. Zamówiłem kopyto oraz przyrządy do mierzenia i wyginania aż z Chin, a kiedy przyszły, natychmiast wziąłem się do pracy – dodaje.

 

Nic nie może być na oko

Muzyk przyznaje, że zrobienie skrzypiec to czasochłonne zajęcie. Wykonanie pierwszego instrumentu zajęło mu około miesiąca. – Trzeba cierpliwości, bo jak się sklei jedną część, należy poczekać, by dobrze wyschła. Dopiero wtedy można robić dalej. A najtrudniejsze jest wykończenie z precyzyjnym wymierzeniem każdego elementu. Nic nie może być na oko – instruuje Z. Marczuk.

Pierwsze skrzypce ofiarował jednej córce, drugie – drugiej. Do Wielkanocy zrobił trzecie – dla synowej. – Ludzie dziwią się, jak mi się to udało. W dodatku wyszły bardzo dobrze, co potwierdziła moja uczennica Monika Sawczuk, która jest skrzypaczką w Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie – mówi z dumą.

Jednak pan Zdzisław nie spoczywa na laurach. Już myśli, jak udoskonalić kolejne instrumenty. – Cały czas dumam, co tu zrobić, by wyszły takie jak Stardivariusa. Słucham, czytam, ale wszędzie mówią, że do dzisiaj nikt nie potrafi odkryć jego tajemnicy. Może mi się uda? – dodaje z uśmiechem.

MD