Zagraj to Sam (jeszcze raz)…
Przypomniałem sobie cytowaną w tytule frazę, gdy w ubiegłą niedzielę, jadąc samochodem wysłuchałem wywiadu przeprowadzonego w radiowej Jedynce przez Jana Ordyńskiego. Przepytywanym przez dziennikarza był Janusz Głowacki, polski pisarz, który aktualnie pracuje nad scenariuszem do filmu Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie. Zdziwił mnie ów wywiad, a najbardziej chyba miejsce i godzina jego emisji. Z młodzieńczych lat przyzwyczajony byłem do tego, że „Powtórka z rozrywki” nadawana była w Trójce o 13.00, a tutaj taka siurpryza. Z tez głoszonych przez pisarza, z wydatną pomocą żurnalisty, można było oczywiście się pośmiać, jednak ukazywały one zadziwiającą nonszalancję i bezkrytycyzm naszych artystycznych elit. Chyba rację miał Kazik, gdy śpiewał…
Wszyscy artyści to…
Choć zastanawiałbym się nad owym kwantyfikatorem ogólnym, użytym przez piosenkarza, to jednak w pamięci mam całkiem niedawne wyznanie aktora Andrzeja Chyry, który w czasie wyborów prezydenckich 2010 r. oświadczył był, iż będzie popierał… Władysława (!) Komorowskiego. A stwierdzenie to padło w czasie pamiętnego spotkania w Pałacu na Wodzie, gdzie komitet honorowy kandydata na prezydenta omawiał pod przewodnictwem pana Wajdy plany odzyskania telewizji przy pomocy zaprzyjaźnionej stacji i drugiej, w której liczono szable przyjaciół. We wspomnianym przeze mnie wywiadzie Janusz Głowacki odnosił się do wydarzeń współczesnych, ale na kanwie obecnej swojej pracy nad filmem Andrzeja Wajdy. Gdy dziennikarz przypomniał mu jego własne słowa o Lechu Wałęsie, w których bardzo krytycznie oceniał tę postać, wówczas pisarz oświadczył, iż pochodzą one z dawnego wywiadu, a on już dzisiaj zmienił zdanie. Jest to chyba jakaś choroba światka artystycznego, owa zmienność myślenia, gdyż całkiem niedawno w programie pewnego prezentera TVN pani Dereszowska, aktorka zresztą, oświadczyła, iż gdyby musiała poprzeć ziobrystów czy kaczystów, to wybrałaby tych pierwszych. Oczywiście było to już po frondzie Ziobry, Kusrkiego i Cymańskiego z PiS-u. A ja z nostalgią wspomniałem, jak to w 2007 r., tuż przed wyborami, inna artystka, Irena Santor, z przerażeniem w głosie oświadczała w telewizji, że nie będzie głosować na PiS, bo boi się Ziobry. Janusz Głowacki zresztą był oświadczył, iż wszyscy krytycznie oceniający Lecha Wałęsę, to ludzie niepamiętający stanu wojennego i jego okropieństwa. Zapewne on pamięta je dobrze, skoro po jego wprowadzeniu pozostał za granicą i ze Stanów Zjednoczonych obserwował sytuację w Polsce. Cóż mogą mu powiedzieć chociażby śp. Anna Walentynowicz, Krzysztof Wyszkowski czy Andrzej Gwiazda? Przecież pozostając w Polsce nie mieli odpowiednio artystycznego dystansu do tego, co tutaj się działo. Wszak najlepiej okropieństwa junty Jaruzelskiego poznać można było z Manhattanu, a nie z Gdańska czy Warszawy. I nie będą mu wmawiać swoich tez jacyś autorzy opracowań historycznych, bo wszak on wie lepiej.
Trzecia Rzeczpospolita, Polska Ludowa. To samo od nowa!
Omawiając produkcję nowego filmu Wajdy, Janusz Głowacki oświadcza, iż reżyser założył sobie projekt „edukacyjny”. Oznacza to, iż film nie ma być faktografią, ale elementem kształtowania opinii publicznej w Polsce. Mając w pamięci wcześniejsze dokonania „mistrza” Wajdy, chociażby powtórzenie Goebbelsowskiego kłamstwa o szarży polskich ułanów na czołgi, jak dotychczas jedyne takie powtórzenie w kinematografii, można mieć cokolwiek sporo wątpliwości co do „obiektywizmu” jego przekazu o Lechu Wałęsie. Sam reżyser zresztą oświadczył, iż film ma dać odpór różnym Cenckiewiczom, Gontarczykom i Zyzakom. Podkreślenie jednak owego „edukacyjnego” charakteru filmu sprawia, że trzeba zastanowić się nad podstawą dla takiego sytuowania się artystów w naszej rzeczywistości. Po wprowadzeniu stanu wojennego artyści odnaleźli się w strukturach opozycyjnych, a ich rola dzięki organizowanym naprędce występom w kościołach i salkach przykościelnych urosła do poziomu wieszczów i tych, którzy widzą dalej i lepiej, a przynajmniej potrafią w emocjonalnym języku oddać nastroje społeczne. Było to konieczne, by podtrzymać ducha narodu, lecz z drugiej strony oddalało racjonalne myślenie, a sprawy ojczyzny sprowadzało do wierszy i pieśni. Poetyczny język sztuki ma to jeszcze do siebie, że potrafi całkiem skutecznie zaciemnić poznanie rzeczywistości uczuciami. Doskonale scharakteryzował to Wyspiański w „Weselu”. Dla porównania warto wspomnieć tutaj chociażby słowne ekstazy posła Niesiołowskiego, z którego tyrad, po odciśnięciu emocjonalnych wypowiedzi (zazwyczaj nasyconych „iście gołębią” wrażliwością), pozostaje jedno czy dwa zdania opisujące rzeczywistość. Efektem jednak jest odpowiednie nastawienie słuchaczy. Nawet nie znając do końca kandydatów oddadzą swoje głosy na „odpowiednią” partię w czasie elekcji. Biorąc pod uwagę jeszcze jeden element, a mianowicie celebryckie pragnienie wiecznego bycia trendy i ponad „głupim motłochem”, i dodawszy do tego lewicowe zazwyczaj zapatrywania gwiazd i gwiazdeczek, otrzymujemy „edukatorów” na poziomie pań z wieców posła, którego nazwiska nie wymieniam, bo się wzdragam przed wulgaryzmami, które na pytanie co to jest „kaczyzm” odpowiadały z rozbrajająca szczerością, że jest to kaczor, wszystkich o innych poglądach wsadziłyby z chęcią do TU-154 i powtarzały jak mantrę: „Tylko Platforma!”.
„Z wynajętych cokołów, w gwarze głupim i próżnym…”
I tutaj właściwie można by postawić kropkę. Wypada jednak dopowiedzieć, że sztuka nie jest kategorią niezależną w poznawaniu rzeczywistości. Jest ona pochodną poznanej prawdy i do niej powinna prowadzić. Sztukę odczytuje się poprzez pryzmat odbioru, tzn. poprzez reakcje jakie wzbudza w tych, którzy nią się karmią. W starożytnym świecie zasadniczym dla sztuki było pojecie „oczyszczenia” (katharsis), którego celem było takie uwrażliwienie człowieka, by był w stanie dobrze odbierać rzeczywistość i kierować się sprawiedliwością. Odkrywanie prawdy nie było zadaniem artystów, lecz filozofów. Dzisiaj, niestety, artyści zajęli niewłaściwe dla nich miejsce. Przyjęli za cel kształtowanie w umysłach prawdy o tym, co właściwe i dobre. Ale to już nie jest oczyszczenie, lecz zamazywanie. Dawniej nazywało się to indoktrynacją. Ale kto to jeszcze pamięta, wszak nie wszyscy bywali w czasach stanu wojennego na Manhattanie.
Ks. Jacek Świątek