Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Zamknięte drzwi izdebki

Ostatnie dwa tygodnie naznaczone były przejmowaniem władzy w samorządach przez nowych włodarzy (tam, gdzie taka zmiana nastąpiła) i potwierdzaniem dotychczasowego trendu (tam, gdzie władza poprzednia się utrzymała).

Były zaprzysiężenia, ślubowania, konferencje prasowe i inne tego typu eventy, a niejednokrotnie zostały one poprzedzone bądź zakończone Mszą św. (chyba tylko w Gdańsku zorganizowano nabożeństwo ekumeniczne z udziałem nawet imama). W Warszawie, gdzie władza przechodziła z ojca na syna, a raczej z matki na syna, Mszę św. w kościele wizytek celebrował sam kard. Kazimierz Nycz. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyż jest on ordynariuszem diecezji, na której terenie znajduje się ratusz warszawski. Problem pojawił się wówczas, gdy hierarcha postanowił przemówić. Słowa kardynała były istnym panegirykiem nad poczynaniami ustępującej prezydent stolicy. Żeby nie być gołosłownym, przytoczę mały cytat: „Myślę, że stać nas na takie szersze spojrzenie, które pozwoli sprawiedliwie, prawdziwie i serdecznie popatrzeć na lata minione. Tylko człowiek, który widzi dalej, potrafi ocenić to, co się dokonuje czasem dzięki życiu i pracy jednego człowieka, który potrafi już tu na ziemi budować Królestwo Boże, do czego zostaje powołany. Dziękujemy Panu Bogu za lata prezydentury Hanny Gronkiewicz Waltz”.

Pean wygłoszony w oparach serdeczności niewiele jakoś ma wspólnego ze sprawiedliwością i prawdą. Różnica pomiędzy realistycznym spojrzeniem na rzeczywistość a ideologicznym ustawianiem spraw tego świata w gruncie rzeczy sprowadza się do umiejętności zadawania pytań. Bezkrytyczność ideologiczna przed pytaniami się broni słowami laurek. Gdyby człowiek był złośliwy, wówczas zadałby pytanie: czy szerokość spojrzenia, o którym w czasie tej Mszy św. mówił katolicki hierarcha, obejmuje również przestrzeń lasu, w którym odnaleziono zwęglone szczątki Jolanty Brzeskiej – ofiary czyścicieli kamienic? Czy w obliczu tragedii ludzi, wyrzucanych ze swoich domów przez „odzyskujących” własność w imieniu 130-letnich właścicieli, nieżyjących zresztą od dawna, znaczenie mają dokonania na miarę zabawy sylwestrowej, której o mały włos nie zorganizowano na „przedpolach” Grobu Nieznanego Żołnierza? Czy dokonaniami prezydent stolicy było udzielenie patronatu Paradzie Równości, przy równoczesnej próbie zakazu Marszu Niepodległości w 100 rocznicę powrotu Polski na mapy świata? Nie jestem w stanie zrozumieć logiki rozumowania księdza kardynała, który w swoim życiu opierał się zakusom władz bezpieki, by go zwerbować do współpracy (gdy inni dzisiejsi hierarchowie ulegali tejże), a teraz wypowiada peany na rzecz osoby chroniącej w zakamarkach ratusza i wystawiającej na świecznik władzy osoby związane z aparatem ucisku minionej epoki. Czy to można nazwać budowaniem Królestwa Bożego na ziemi? Zaiste, słowa trzeba ważyć.

 

Maleńka izdebka zamknięta jak schron atomowy

Pewne zrozumienie przyszło, gdy wziąłem pod uwagę inny fragment przemówienia katolickiego hierarchy. Otóż stwierdził on: „Pani prezydent zawsze była zaprzyjaźniona z Panem Bogiem i Kościołem. Zaprzyjaźniona w tym najgłębszym wymiarze, gdzie w sumieniu, w sercu, dokonuje się decyzja człowieka, gdzie się dokonuje ta święta inspiracja, z którą się nie wychodzi na zewnątrz i nie chwali się nią, ale także nie wyraża poprzez słowa i gesty, i za to także chcemy w tej świętej Eucharystii Panu Bogu i pani prezydent podziękować”. Pomijam milczeniem zrównanie w jednym momencie Hanny Gronkiewicz Waltz i Pana Boga, gdyż uznać chyba to trzeba za lapsus słowny. Znamiennym jest wskazanie na „głębię sumienia” jako walor odchodzącej prezydent Warszawy. Przy czym uznanie tejże inspiracji, nazwanej świętą, wsparte jest pochwałą, iż nie ukazywała się ona na zewnątrz. A to jest już naprawdę absolutną nowością teologiczną. Przynajmniej do tej pory przekonany byłem, iż sumienie ludzkie stanowi inspirację do podejmowania lub zaniechania działań jak najbardziej zewnętrznych, wyrażających się w słowach i gestach. Tymczasem okazało się, iż najważniejszym jawi się przeżywanie dylematów wewnętrznych, a postępowanie zewnętrzne nic z sumieniem wspólnego może nie mieć. Problem w tym, że tak pojęte sumienie jest raczej estetycznym rozważaniem wewnątrzumysłowym, nie mającym nic wspólnego z sumieniem jako takim. Grzech jawi się w nim jako przykrość (i to nie ta uczyniona innemu, ale jako dyskomfort własnego istnienia), a zło jako „brzydka plama w krajobrazie idealnym”. Co więcej, od początku chrześcijaństwa wyznawcy Jezusa nie mieli problemów z podaniem argumentacji za takim, a nie innym zachowaniem własnym. Tą argumentacją była właśnie przynależność do Jezusa. Akta męczenników z pierwszych wieków pełne są takich zachowań. Sprowadzenie chrześcijaństwa do przeżyć we własnej małej izdebce to nie tylko przeinaczenie słów ewangelicznych, ale przede wszystkim zasadnicza różnica w tym, co nazywamy świadectwem wiary. Inny polityk z opcji pani prezydent wspominał kiedyś, że na progu urzędu zapomina o swojej wierze. Być może o to właśnie chodziło księdzu kardynałowi, ale wówczas trzeba by uznać, że religia nie ma nic wspólnego z całokształtem życia, lecz jest tylko jakąś dekoracją przypadkową.

 

Grzeczność bez prawdy

Jednakże ta Msza św. odsłoniła coś w sensie pozytywnym. A mianowicie zrozumieć można było już do końca, dlaczego w chwilach wręcz seansów nienawiści do ludzi z przeciwnego obozu politycznego, a nawet ostatnio, gdy pod adresem jednego z radnych śląskich kierowane były jawne groźby karalne, hierarchowie Kościoła jakoś głosu nie zabierali. Skoro bowiem dziękujemy Panu Bogu za ludzi, którzy nawet bezwiednie stanowili parawan dla przestępców czy też jawnie lub skrycie promowali sprzeczne z nauczaniem Kościoła postawy i poglądy, wówczas trudno równocześnie opowiadać się za tymi, którzy tę schizofrenię ujawniają. Tak oto zamknięta izdebka własnego serca stała się bastionem zamkniętego umysłu. Naprawdę.

Ks. Jacek Świątek