Komentarze
Zaśpiewały

Zaśpiewały

Średnio starsza młodzież z pewnością jeszcze pamięta, jak kilka lat przed wstąpieniem do Unii Europejskiej zajrzeliśmy za niedostępne polskiemu szaraczkowi kulisy Eurowizji.

Rzec by nawet można, że prawie rozdarliśmy kurtynę, bo pierwsze polskie uczestnictwo w tym konkursie o mało co nie zakończyło się zwycięstwem. Młodziutka, utalentowana i śliczna Edyta Górniak ustąpiła wtedy tylko duetowi Irlandczyków - ówczesnego gospodarza konkursu.

Nieco starsza i najstarsza młódź musi też kojarzyć początki festiwalu piosenki w Sopocie – przemianowanego później na festiwal Interwizji – odpowiedź demoludów na zachodnie święto wspólnotowego śpiewania. Mieliśmy tu swoje zagraniczne gwiazdy – Tamarę Miansarową, Karela Gota, Helenę Vondráčkovą. Nuciliśmy zarówno eurowizyjne hity w polskiej wersji językowej, jak i przeboje wylansowane w Sopocie – na czele z przysposobionym do szkolnych celów radzieckim hitem „Pust’ wsiegda budiet sołnce!”. Nasza tęsknota do zintegrowania się z artystami „prawdziwej Europy” zmaterializowała się w roku 1994 i od tej pory na (coraz mniej) elitarnej eurowizyjnej scenie pokazujemy dokonania polskich muzyków.

W dopiero co zakończonym tegorocznym przeglądzie zwyciężył przedstawiciel Szwajcarii o wdzięcznej ksywce Nemo. Ubrany w minispódniczkę i różowiaste futereczko delikwent wparował na scenę z dwiema flagami: reprezentowanego kraju i tzw. osób niebinarnych. W czasie występu wił się i rzucał po scenie, niekoniecznie żałując publice widoków podspódniczkowych. Zapędził też w kozi róg komentatorów – jako osoba niebinarna używa bowiem zaimków „one/ich”. I śmieszny, i straszny nowoczesny nakaz używania tychże wobec niego powoduje idiotyczne sformułowania: „Nemo wygrały”, „rozbiły”, żeby zaraz potem idących z duchem czasu, ale jeszcze nienawykłych do nowych form żurnalistów zdradzić staroświeckimi wyrażeniami „Nemo prowadził”, „zasłynął”. Jakaż to musi być trauma dla tych, którzy się w zaimkach pomylą – może to wszak poskutkować oskarżeniem o mowę nienawiści.

Wystarczy pobieżny rzut oka na kolejne odsłony eurowizyjnego święta piosenki, żeby dostrzec, ku czemu ten festiwal dryfuje. Od niedawnego przecież występu baby z brodą znaczące był postępy poczynił. Uczestnicy coraz bardziej prześcigają się w szokowaniu publiczności. To już nawet nie przebierańcy, a głównie wulgarni rozebrańcy. Z rogami na głowach, pozamazywani tatuażami, epatujący golizną – bardziej zombie niż ludzie – „artyści”, wykrzyczane, deklarujące nowoczesną przynależność płciową czy wręcz satanistyczne utwory. Konia z rzędem temu, kto poza „artystami” potrafiłby tę „tfurczość” wyśpiewać. A wydawać by się mogło, że tak nieodległy to czas od „Waterloo” – popularnego do dziś zwycięskiego hitu zespołu ABBA, czy niezapomnianej „Ewy” Edyty Górniak.

„Gdzie słyszysz śpiew, tam śmiało wstąp” – nawoływał Goethe. I miał świętą rację. Ale założę się, że nie o taki, jak na dzisiejszej Eurowizji śpiew mu szło.

Anna Wolańska