Historia
Zdarzenie w Patkowie i zjazd w Krzewicy

Zdarzenie w Patkowie i zjazd w Krzewicy

Słynną działaczką wśród unitów podlaskich była Rozalia Barańczuk (1874-1965) z Patkowa Ruskiego. Współcześni nazywali ją Rózią Apostołką. Z podziwem piszą o niej historycy.

Barbara Wachowicz charakteryzuje ją jako główną łączniczkę podlaskich wsi, która zasłynęła swym hartem i sprytem, potrafiła nadto wywieść w pole nawet słynnego unitożercę naczelnika Kutanina. Tomasz Dobrowolski dodaje: w pełni i całkowicie bezinteresownie oddana sprawie unitów (…) krzewiła oświatę oraz ducha tercjarstwa i bractw religijnych.

Tadeusz Krawczak uzupełnia: „budziła wiarę i polskość, ukrywała dzieci sieroty unickie z rąk prawosławnych, broniąc je przed rusyfikacją”. Tak o jej posłudze pisał naoczny świadek, ks. Antoni Kotyłło: „Było to 25 marca 1904 r. Zmęczony całodzienną pracą świąteczną koło północy zabierałem się do łóżka na odpoczynek. Wtem rozległo się pukanie do drzwi. Pukała Rózia Barańczuk – sławny prowodyr na Podlasiu z Patkowa Ruskiego, prosząc mnie do wyjazdu do chorego Leona Barańczuka, swego stryja, który ciężko chory, a nie był u spowiedzi od czasu skasowania unii (1874 r.). Błagał ten chory o księdza katolickiego przed śmiercią”. Okazało się, że Rozalia, aby dotrzeć do Mordów, musiała przyjechać z furmanem bocznymi drogami w mżący deszcz i roztopy wiosenne ok. 30 km, mimo iż miała tylko 4 km do kościoła w Niemojkach. Mimo obiekcji ks. Kotyłło wysłuchał prośby. Opisał ja tak: „Trudno, jadę. Biorę święte Sakramenta i wychodzę przez ogród plebański. Poza stodołami odnajdujemy furmankę i jazda. Wiezie mnie Józef Morwa, a wiezie jak wariat wariata po wertepach, bocznymi drogami pełnymi wody i błota. W lesie zmieniają konie. Przebrany byłem za babę, owinięty w chustę. Gdy już byłem parę kilometrów od Patkowa, gdzie był chory, wtem przybywa konno posłaniec i objaśnia, że już późno, gdyż chory skonał, prosi jednak, bym jechał do wsi, bo ludzie czekają, jest kilkoro do spowiedzi, pięcioro dzieci do chrztu, dwie pary do ślubu i bym choć trupa pokropił. Przybywam do domu wskazanego. Umarły leży już na tapczanie sztywny, umyty, ubrany jak na śmierć, świece się palą, otoczenie modli się za jego duszę. Według zasady, że dusza może być jeszcze w ciele, szarpnąłem chorego za rękę i zawołałem: «ksiądz przyjechał». Powtórzyłem to wołanie kilka razy i – o dziwo – chory drgnął, powtórzyłem jeszcze mocniej ten okrzyk, a chory oczy otworzył, rozruszał się, zaczął wzdychać i łzawo płakać. Dodać mi wypada, że chory, jak tylko pojechano po księdza, nie dał przy sobie ludziom stać, lecz nieustannie wołał: «Idźcie, zobaczcie, czy księdza nie widać, już powinien być». Nim jednak dotarto do mnie i przywieziono mnie na miejsce, upłynęła przeszło doba. Na dany znak ludzie się usunęli z izby, wyspowiadałem chorego, który był już przytomny. Po czym ludzie zeszli się i udzieliłem mu ostatnich sakramentów, następnie dałem świecę – gromnicę do ręki, odmówiliśmy modlitwy za konających i ten, zaopatrzony i zamodlony, wyzionął ducha. Odmówiłem potem modlitwy pogrzebowe. Był to wypadek niezwykły, może letarg, a może nawet cud. Zdarzenie to wywarło olbrzymie wrażenie i zachęciło unitów do większej ufności, gorliwości i wytrwałości w wierze. Wyspowiadałem resztę przygotowanych, niedomagających położnic, ochrzciłem dzieci, pobłogosławiłem śluby, rozdałem nieco dewocjonaliów i katechizmów, przyjąłem kilka osób do tercjarstwa i do szkaplerza Serca Pana Jezusa”.

W maju 1904 r. Józef Chwedoruk z Dawidów zorganizował wielki zjazd unitów we wsi Krzewica k. Międzyrzeca. Znowu umówiono się z ks. Kotyłłą. Przyjechał on do Zbuczyna końmi z Mordów i zatrzymał się u wikarego ks. H. Brzoza, a furmanowi kazał czekać, że niby jest na plebanii. W rzeczywistości czekały już konie do Krzewicy. Strażnika rosyjskiego przekonano łapówką, że podróżny przyjechał w gościnę. Ks. Brzóz całą noc palił światło, że jakoby przyjmuje gościa. W tyle wozu stał kojec z prosiakiem i butlą z naftą, że niby furman jedzie z jarmarku ze Zbuczyna.

Krzewica miała opinię wsi niebezpiecznej: żaden misjonarz ani ksiądz od czasu skasowania unii nie śmiał się tu pokazać. Znalazło się sporo gorliwych odstępców, którzy w każdej chwili mogli zdradzić, a nie było wyrobionych kutych prowodyrów, każdy zaś unita utajony siedział cicho i znosił niewolę, bał się ludzi. Specjalnie wybrano tę wieś, iż Moskale uważali ją za swoją, czysto prawosławną i – jak zapisał ks. Kotyłło – „nikomu bowiem nie przyszło do głowy pomyśleć, by w tym «gnieździe – jak mówiono – szerszeni» mógł się poważyć jakiś śmiałek na taki czyn jak misja”.

„Misjonarz” przebył daleką drogę ok. 40 km – bardzo niebezpieczną, gdyż jechano główną szosą z Warszawy do Terespola. W Krzewicy trzy domy zapchane były chorymi, dziećmi i parami do ślubu. Zgromadzili się unici z dalekich okolic, od Drelowa, Dołhy, Międzyrzeca i spod Białej. Miny unitów były wystraszone, bo wyczekiwali od paru dni, a z księdzem misjonarzem od dawna nie mieli do czynienia. Każdy chciał być pierwszy do obsługi i potem uciekać. Ks. Kotyłło wspominał dalej: „Wyjaśniłem znaczenie przyszłych obrzędów i odebrałem przysięgę, by nikomu nie opowiadać o misji. Najpierw wydysponowałem chorych, potem zabrałem się do chrztu dzieci. Dzieci, a za nimi starsi rozpłakali się, na mnie wystąpiły wszystkie poty. Musiałem użyć całej energii, nawet złości, by opanować panikę. Ochrzciłem wtedy paręset dzieci. Musiałem nawet wyjść na świeże powietrze i odpocząć, gdyż ze zmęczenia, zaduchu i strachu zrobiło mi się niedobrze. Wreszcie uporałem się ze chrztami, kobiety z dziećmi odeszły, nastąpiło odciążenie. Ze ślubami poszło łatwo. Złączyłem związkiem małżeńskim 21 par (…). Trudno mi opisać to rozrzewnienie, żal, płacze i wdzięczność unitów (…). J. Chwedoruk został we wsi, ja zaś przebrawszy się za kobietę, usadowiłem się na wozie i dzielny Jan Jaszczuk z Dawidów ruszył w powrotną drogę. W Zbuczynie dostałem burę od furmana Gosia, wciąż czekającego na mnie i wiozącego dalej, że tak długo bawiłem się na wikariacie (…), bo już koniom zabrakło obroku”.

Józef Geresz