Złoty środek
Czasem jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że znam odpowiedź. Pamiętam opowieść znajomych małżonków o tym, jak ich kilkunastoletni syn przeżywał akurat okres buntu i demonstrowania przy każdej okazji swojego zdania. Kiedy spytali go, czy pomodli się z nimi na różańcu, odburknął „Nie!”, oczekując na ostrą reakcję, krzyk i przymuszanie. Był bardzo zdziwiony, kiedy rodzice spokojnie odpowiedzieli „Aha” i po prostu zaczęli modlić się sami. Wytrzymał gdzieś do połowy drugiej dziesiątki.
Bez słowa wyszedł ze swojego pokoju, wziął różaniec i modlił się z nimi. Inna opowieść – z ust małżonków z 50-letnim stażem. Co wieczór odmawiali całą rodziną pacierz. Pewnego dnia jeden z ich synów oznajmił im, że nie będzie modlił się z nimi. Jest już dorosły i będzie modlił się sam. Zareagowali spokojnie. Nadal modlili się co wieczór razem z pozostałymi dziećmi. Pewnego razu w przedpokoju podczas modlitwy zadzwonił telefon. Ojciec wstał, aby go odebrać… lecz o mało nie przewrócił się o syna, który miał modlić się „sam”. Klęczał pod drzwiami w przedpokoju. Chyba głupio mu było tak po prostu przyjść i zmienić zdanie… ale kiedy usłyszał zaproszenie ojca: „Chodź do środka, czekamy na ciebie”, wstał i wszedł.
Zdarza mi się obserwować też rodziców, którzy chyba trochę zanadto przejmują się swoją misją. Dziecko, które w pierwszych latach życia poznaje świat przede wszystkim przez zabawę, bywa obarczane ponad miarę niezliczonymi wierszykami, które musi recytować na okrągło przed wszystkimi ciociami, wujkami i babciami, no i oczywiście przed księdzem, który przyszedł po kolędzie. „A pokaż księdzu, jak się modlisz”. „A pokaż cioci, jakiej modlitwy się nauczyłeś”. „A zaśpiewaj babci piosenkę z przedszkola”. Dziecko w roli maskotki, klauna, aktora czy poprawiacza samopoczucia rodziców? Nie zdziwiłbym się (choć nie życzę tego rodzicom), jeśli za kilka lat przyjdą opowiedzieć proboszczowi o tym, że ich dzieci straciły wiarę…
W taki sam sposób podziwiam niektórych mężczyzn. Nie obnoszą się ze swoją religijnością i nie demonstrują jej, w przeciwieństwie do żon, które żyją od pielgrzymki do pielgrzymki i od nabożeństwa do nabożeństwa. Słowem-kluczem do ich religijności jest przymiotnik „śliczny” lub „piękny”, ewentualnie „wzruszający”. Śliczne kazanie, piękne nabożeństwo, piękna pielgrzymka… Jako przeciwwaga „zwykła” Msza w parafii. Szukanie za wszelką cenę „cudownych” miejsc, źródełek, zaśnięć. Nie wiem dlaczego, ale w takich sytuacjach przypomina mi się fragment Ewangelii: „Plemię przewrotne i wiarołomne żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku proroka Jonasza” (Mt 12,39). Znak Jonasza – to był człowiek, który szedł przez miasto i krzyczał, wzywał do nawrócenia. Nic więcej nie trzeba, by wierzyć i być zbawionym.
Św. Ignacy Loyola po swoim nawróceniu studiował. Zauważył, że kiedy miał czas na naukę, zaczynał mieć piękne wizje. Przez pewien czas kontemplował je z zapartym tchem, bo któż by polemizował ze ślicznościami z nieba. Kiedy jednak zauważył, że przez ową „kontemplację” pogorszyły się jego wyniki w nauce, zaczął się poważnie zastanawiać, czy te wizje na pewno pochodzą od Pana Boga. Zaczął je więc ignorować – a po pewnym czasie zniknęły bez większej szkody dla jego świętości. Z kolei św. Teresa z Avila doświadczyła kiedyś objawień podczas smażenia naleśników dla całej wspólnoty. Jak pisze biograf – kontemplowała, ale smażyła nadal i nawet jednego naleśnika nie przypaliła – wszak wspólnota jeść musi. Bo prawdziwa pobożność nigdy nie stoi w opozycji do realnego życia – ale je ubogaca i nadaje mu sens. Przesada w jakąkolwiek stronę nie wychodzi nikomu na dobre.
Ks. Andrzej Adamski