Złoty strzał
Nawet jeśli ma ono być tylko zbieraniem trupów, jest to działanie konieczne, by oczyścić naturalny charakter ziemi, na której mają mieszkać pozostali przy życiu. To, czego doświadczamy dzisiaj w naszej ojczyźnie, ma wszelkie znamiona rewolucji. Że sterowanej, to już inna sprawa. Zbyt wiele mamy „zbiegów okoliczności”, by można było sądzić, iż jest to „spontaniczny odruch” społeczeństwa. Atak przygotowany był bardzo precyzyjnie, a fakt wiodącej roli pewnych koncernów medialnych oraz fundacji powiązanych z G. Sorosem wskazuje jednoznacznie na celowy i wycyzelowany metodycznie charakter tejże batalii. Inną sprawą jest to, iż wykorzystanie do konstruowania społecznego „niezadowolenia” materiałów z teczek dawnej ubecji, niestety często zawierających prawdziwe informacje na temat skłonności czy przewin ludzi Kościoła, pokazuje słabość tejże instytucji w kwestii umiejętności samooczyszczenia i rozliczenia się z przeszłością.
Już bowiem na samym początku transformacji ustrojowej powinna ona odrzucić wszystko, co mogło być balastem przeszłości. Jednakże wszystkie komisje od pamięci i pojednania okazały się zwykłą fikcją, a przegranym stawali się ci, którzy chcieli jasności i przejrzystości. Ten balast jest dzisiaj kamieniem młyńskim ciągnącym Kościół coraz bliżej dna.
Bezrozumna obrona gorsza niźli atak
Ratunek jest konieczny. Problem jednak w tym, że zamiast prób odwiązania balastu lub przynajmniej systematycznego wykorzystania sił i umiejętności, by wydostać się na powierzchnię i złapać konieczny oddech, mamy do czynienia z jednej strony z potępieńczymi oskarżeniami wszystkich i wszystkiego wokół, z drugiej zaś strony – nerwowym i chaotycznym machaniem rączętami, w niczym nieprzypominającym sprawnego pływania. Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Dążność do samooczyszczenia – chwalebne i konieczne działanie – dla niektórych uzdrowicieli Kościoła oznaczać ma powrót do tzw. Kościoła ewangelicznego, czyli wspólnoty wierzących żyjących tak, jak społeczności chrześcijan najbliższe czasom ziemskiego życia Chrystusa. Zdawać by się mogło, iż jest to kierunek najlepszy. Problem jednak w tym, że takiego samego argumentu i takiej samej taktyki używali zazwyczaj wszelkiej maści… heretycy, czyli ludzie chcący zmienić nie tyle wspólnotę wiary, ile dokonać zmian w depozycie wiary. Negowanie wszystkiego, co zrodziło się z wiekowego doświadczenia Kościoła, rozpoznającego na ścieżkach czasu prawdę Bożą, stanowiło ich punkt wyjścia i podstawę do tworzenia własnych struktur kościelnych, opartych na mrzonkach i marzeniach. Co więcej, gdyby nawet przyjąć taki sposób działania, to przecież odczytywanie zawartego w Ewangeliach przekazu dokonuje się za pomocą narzędzi współczesnych i zakłada całe dotychczasowe doświadczenie wiary Kościoła. Innymi słowy: wskazywanie na tzw. Kościół ewangeliczny ma niewiele wspólnego z głoszoną tezą o prawdziwości tego ostatniego, a wiele posiada w sobie z ideologicznych twierdzeń, które na grzbiecie takowego tworu mogą wjechać do świątyni Pana. Powrót do źródeł nie może być więc negacją wszystkiego, co dzieli nas od historycznego początku, gdyż tylko ignoranci mogą twierdzić, że źródło wiary jest umiejscowiono przede wszystkim czasowo w dziejach.
Ucieczka do przodu? To też nie metoda
W próbach uzdrowienia i oczyszczenia wspólnoty wierzących pojawia się także teza o konieczności restartu. To twierdzenie niesie ze sobą egzaltowane przekonanie, iż całkowite zapomnienie o dotychczasowym grzechu spowoduje możliwość oczarowania ludzi zupełną nowością. Niestety, to również nie jest rozwiązanie. Wcześniej czy później zakończy się ono poszukiwaniem sprawnych i stuprocentowych metod oczarowywania tłumów bez najmniejszej refleksji nad tym, co właściwie mamy głosić pośród spalonej ziemi. Dzieje się tak niezależnie od najszczytniejszych zamierzeń piewców tej formy powstawania z martwych. Odcięcie się i zapomnienie o przeszłości po pierwsze stanowi utratę gruntu pod nogami, co daje w efekcie próbę stąpania po bagnistym terenie, gdzie balast prawdy jest łatwy do odrzucenia, zaś z drugiej strony – zamiana prawdy na ideologiczne marzenia rodzi potrzebę natychmiastowej reklamy niosącej pewność sprzedania produktu. To zaś jest prostą ścieżką do skupienia się na tym, w jaki sposób głosimy, z równoczesnym zapomnieniem o tym, co głosimy. Oznacza to ni mniej, ni więcej degrengoladę teologiczną, w której zapomniany zostaje rozum na rzecz infantylnych zagrań emocjonalnych. Widoczne to już jest od kilkudziesięciu lat chociażby w wystroju naszych świątyń i sposobach sprawowania liturgii, w których element przekazu ideologicznego oraz katechetyczna mania wyprzedza potrzebę modlitewnego zjednoczenia z Bogiem i wprowadzanie człowieka w życie Najwyższego. Po prostu tylko pouczamy o konieczności chrześcijańskiego życia, a wejście w nie traktujemy już po macoszemu. Odcinanie od przeszłości jest logiczną konsekwencją takich właśnie założeń. Tylko że wówczas chrześcijaństwo staje się kolejną ideologiczną utopią na oceanie chętnych do rządzenia masą ludzką i przypomina złoty strzał w narkotycznym widzie.
Bicie piany, a nie w piersi?
W tej próbie obrony wiary niektórzy sięgają po oskarżanie wspólnoty wierzących, a minimalizują to, co jest sprawnym działaniem szatana we współczesnym świecie. Nie mam zamiaru zaprzeczać, iż Kościołowi potrzebna jest pokuta, lecz apoteoza współczesnego człowieka przy oskarżaniu własnego gniazda nie jest dobrą i właściwą drogą. Tą drogą jest prawda. Kościół musi powrócić do medytacji nad depozytem wiary, ale rozumianym nie jako dywagacje gramatyczne nad greckim czy hebrajskim zapisem ksiąg natchnionych, lecz ujmowanym jako działanie żywego Ducha w Kościele, przez wieki jego zachwytu nad dziełem Boga. Papież Leon XIII (szkoda, że nikt nie pomyślał o jego kanonizacji) w swojej encyklice „Aeterni Patris” jasno wskazał tę właśnie drogę: „Ludzie przez prawdę wyzwoleni, tylko przez prawdę zostaną ocaleni”.
Ks. Jacek Świątek