Zostawcie kolędy w spokoju
Uwspółcześnianie na siłę jest albo nieliczeniem się z tradycją ukształtowaną przez wieki, albo też ideologicznym zabiegiem mającym na celu odcięcie się od przeszłości. Mania wszech zrozumiałości jest wyrazem zwyczajnej pychy człowieka, który uznaje, że od niego świat się zaczyna, a przed nim były tylko leczenie dziegciem i wkładanie chorego do pieca chlebowego na trzy zdrowaśki. Ta pycha to przekonanie, iż skończywszy jeden fakultet i liznąwszy trochę nauki, mam prawo uznawać, że tchnienia ducha, przemyślenia oraz intuicje poprzednich pokoleń są funta kłaków warte, zaś nadzieja świata leży w moich pomysłach na ruszanie z posad jego bryły.
Przyjrzyjmy się na sam początek kolędzie, która ogłoszona została drukiem „całkiem niedawno”, bo w 1878 r. Mowa o śpiewie „Dzisiaj w Betlejem”. Terenem sporu w czasie wykonywania tej kolędy w kościołach jest wiek św. Józefa. Jakoś przez gardło nie przechodzi większości określenie go jako starego człowieka. Tymczasem oryginalny tekst zawiera właśnie takie sformułowanie. Nie „święty”, ale „stary”. Jest to nawiązanie do Protoewangelii św. Jakuba, apokryfu z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Nie sposób nie zauważyć, iż twórcy tej kolędy doskonale znali te pisma. Ale my, jak zawsze, musimy wiedzieć lepiej i wsadzamy naszą „kanonizację” opiekuna Pana Jezusa zamiast pierwotnego tekstu. Mnie osobiście nie przeszkadza ów dostojny wiek św. Józefa. W końcu to z biegiem lat nabiera się wprawy życiowej, mądrości i umiejętności wiary. Innym naszym „naukowym podejściem” do przekazanych nam tekstów śpiewów bożonarodzeniowych jest kasowanie w powstałej w 1853 r. kolędzie „Wśród nocnej ciszy” dookreślenia wieku świata stworzonego. Pamiętam z młodszych lat całkiem poważne debaty o trudności zaakceptowania na bazie paleontologii czasu oczekiwania na Zbawiciela, określanego na cztery tysiące. Być może taki okres dziejów Ziemi i istnienia na niej człowieka jest dzisiaj cokolwiek śmieszny, lecz ja stanowczo upieram się przy tak krótkim okresie nadziei człowieka na zbawienie. Chociażby tylko z powodu „ekumenicznego” charakteru tychże śpiewnych wyliczeń. Nawiązują one wprost do tradycji żydowskiej. Ale również i do tradycji Martyrologium Rzymskiego, gdzie w tekście pierwotnym Kalendy czytam o roku 5199 od stworzenia świata, dzisiaj przez szanownych teologów zamienionym na „niezliczone wieki”. Podobnie jest z użyciem współcześnie słów „pod osłoną chleba i wina”. Tymczasem pierwotna wersja mówiła o „osobie chleba i wina”, ponieważ w staropolszczyźnie słowo „osoba” oznaczało figurę, kształt, postać, formę, powierzchowność, wygląd. Pomijam dzisiejszych literackich braghettoni (słowo oznaczające majtkarzy, którzy zamalowywali nagość postaci z „Sądu Ostatecznego” w Kaplicy Sykstyńskiej), którym puryzm zbyt wiele przesłania i dlatego dla nich leżący w stajence Jezus jest malusieńki, a nie nagusieńki, jak jest to oryginale z 1853 r. Czemuż jednak o tym piszę?
Pycha współczesności na granicy głupoty
Wydaje mi się, że nieustannie próbujemy przeganiać współczesność i samym sobie udowadniać na ile jesteśmy nowocześni. Ciekawe jest przy tym, że wszyscy „uwspółcześniacze” dzisiejszej doby z ogromną atencją odnoszą się do tzw. pierwotnego Kościoła. Problem w tym, że stosują w tych zabiegach metodę niektórych nowożytnych filozofów społecznych, którzy dla własnych ideologicznych celów wcale nie dążyli do rzetelnego poznania tzw. pierwotnego człowieka, ale tworzyli sobie dowolnie jego obraz, byle tylko pasował do ich pomysłów na wyrwanie ludzi z „przesądów i zabobonów dawnych czasów”. Jednak pobieżna li tylko lektura dzieł powstałych w owych zamierzchłych i ciemnych czasach dowodzi, iż ówcześni teolodzy i filozofowie byli o niebo od nas mądrzejsi. Wystarczy powiedzieć, że to, co dzisiejsi studenci poznają na zajęciach logiki, jeszcze 100 lat temu było przedmiotem nauczanym w gimnazjach. Postęp więc czy regres? W gruncie rzeczy w szale uwspółcześniania kryje się całkowita ignorancja, która ponoć wie lepiej. Boję się pomyśleć o tym, że już niedługo w łapki „ornamentatorów” (jak pisał Herbert) wpadnie np. pierwszy polski hymn – „Bogurodzica”. Co wtedy dziać się zacznie… Przyjęcie dziedzictwa przeszłości bez zbędnych retuszów jest wyrazem naszej pokory wobec myśli i pobożności dawnych pokoleń. Nie musimy mówić ich językiem na ulicy czy w sklepie, ale przynajmniej w przestrzeni z natury swojej przełamującej upływ czasu wydaje się koniecznym zachowanie tekstu oryginalnego. Odejście od niego może, a nawet będzie skutkować elementarnym zapomnieniem źródła, co w przypadku każdej społeczności jest pierwszym z etapów trupiego rozkładu. Po prostu nie będziemy mieli już do czynienia z idącym w głąb poznaniem Tajemnicy, ale z doraźnym projektem, który w filmie „Miś” określono jako kukłę słomianą na miarę naszych możliwości. Pozostałości przeszłości pieścić należy i z szacunkiem osłaniać, by przyszłe pokolenia wiedziały skąd są i dokąd idą. Zbyt wiele wokół nas samobójstwa pamięci.
Kraj nieznany
W pamięci jeszcze mam swoje pierwsze zetknięcie z poezją Ernesta Brylla. Szczególnie zachowałem w przestrzeni wyobraźni wiersz „Śniłem, że papież…”. Jak przestroga pełgało w nim przekonanie, iż naród, który nie zna swojej przeszłości i jej nie pielęgnuje, staje się upiorem pośród współczesnego świata. Przerabianie na siłę tego, co zawarte jest w dziedzictwie i nachalne uwspółcześnianie starych tekstów (w tym modlitw) wcześniej czy później jednak do tego doprowadzi. Dlatego proszę, zostawcie kolędy w spokoju. Jeśli chcecie być wielcy, stwórzcie własne. Oby tylko były tak pokorne i tak nasączone teologią, jak te, które chcecie dzisiaj kastrować.
Ks. Jacek Świątek