Historia
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Zryw społecznej solidarności

Jak tylko nasze żuki z napisem „zaopatrzenie pielgrzymki” zbliżały się do stacji paliw, kierowcy stojący w kilometrowej kolejce przepuszczali nas do przodu. Taki był duch zrozumienia i solidarności w narodzie - wspomina Janusz Olewiński, przewodniczący OSIiR.

Szlify w pątniczym trudzie pan Janusz zdobywał podczas Warszawskiej Pielgrzymki Pieszej. - Po raz pierwszy szedłem na Jasną Górę w 1966 r., jeszcze jako dziecko, za namową mojej cioci. Rodzona siostra mamy była sakramentką. Do udziału w pielgrzymowaniu w grupie młodzieżowej namówiła mnie i moją starszą o dwa lata siostrę. Tłumaczyła, że jest to niezwykłe doświadczenie, które zmienia życie - wspomina. J. Olewiński mówi o paulinie, który jako przewodnik grupy miał niezwykłą zdolność zjednywania sobie młodych ludzi. - Powtarzał, że gdyby od rana do wieczora tylko się z nami modlił, byłoby nas może 10%. A on tak planował każdy dzień, by znajdował się w nim czas i na modlitwę, i na formację, a nawet rozrywkę, czego przykładem były wieczorne ogniska. Lgnęliśmy do niego, a po powrocie z jednej pielgrzymki już czekaliśmy na kolejną - uściśla. Kiedy w 1981 r. organizowana była I Piesza Pielgrzymka Podlaska na Jasną Górę, pan Janusz - co akcentuje - nie wyobrażał sobie, by nie wziąć w niej udziału. W kolejnej, niestety, nie mógł uczestniczyć… -

– 13 grudnia 1981 r. jako aktywny działacz NSZZ „Solidarność” zostałem internowany pod zarzutem „nawoływania do niepokojów społecznych”. Przebywałem w więzieniach w Białej Podlaskiej, Włodawie i Lublinie. 2 sierpnia, kiedy zwyczajowo na szlak wyrusza kolumna siedlecka, przewieziono mnie do ośrodka odosobnienia w Kwidzynie, skąd zostałem zwolniony dopiero 30 listopada 1982 r. – tłumaczy.

W kolejnej PPP – najliczniejszej [w 1983 r. na Jasną Górę pielgrzymowało z diecezji siedleckiej w 26 grupach aż 12 tys. pątników – przyp.] J. Olewiński wziął udział, mimo słabego stanu zdrowia i braku zgody ze strony lekarzy. W tym czasie aktywnie angażował się już też w prace Diecezjalnego Komitetu Charytatywno-Społecznego w Siedlcach, działającego na rzecz pomocy represjonowanym i ich rodzinom. – Instytucję powołał bp Jan Mazur 17 grudnia 1981 r., tj. cztery dni po wprowadzeniu stanu wojennego. Każda z osób wyznaczonych do pracy w komitecie miała wielu współpracowników, dzięki czemu dzieło pomocy szerzyło się po całej diecezji, wypracowując sobie opinię najsprawniej działającego komitetu diecezjalnego w kraju – podkreśla. Przewodniczący Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Internowanych i Represjonowanych zaznacza jednocześnie, że zasięg oddziaływania prac siedleckiego komitetu wykraczał szeroko poza diecezję. – Kiedy nasz biskup czy księża odwiedzali działaczy opozycyjnych w więzieniach, paczki żywnościowe otrzymywali wszyscy, bez względu na miejsce zamieszkania. Czasem było ich nawet 150. Koledzy z różnych stron Polski do dziś wspominają smak bułeczek, jakie piekły ss. sakramentki określane mianem „duszy” tego komitetu – opowiada, wyjaśniając, iż zasadniczym rysem działania kościelnej instytucji była zbiórka funduszy na pomoc internowanym i ich bliskim. – Wiele osób wskutek utraty pracy żyło na skraju ubóstwa. Celem wsparcia materialnego prowadzone były zbiórki pieniędzy i żywności, m.in. wśród rolników diecezji. W 1984 r. zapadła decyzja, by działacze komitetu odpowiadali za zaopatrzenie podczas pieszej pielgrzymki, a pozyskane w ten sposób środki zasiliły konto instytucji – tłumaczy pan Janusz, który – z uwagi na wieloletnie doświadczenie w pielgrzymowaniu – został wytypowany do koordynacji „zaopatrzeniowych” działań.

 

Duch solidarności w narodzie

– Od początku kierowaliśmy się zasadą, że to my jesteśmy dla ludzi, a nie odwrotnie – akcentuje J. Olewiński. Mając doświadczenia warszawskiej pielgrzymki, podczas której prowiant trzeba było kupować, przed pierwszą podlaską – mimo apeli, by nie brać zaopatrzenia na drogę – przez rok gromadził zapasy konserw. – I wszystkie puszki przywiozłem z powrotem – wspomina, podkreślając, że gościnność mieszkańców diecezji siedleckiej była ogromna. – Dwudaniowy obiad z solidną zupą i deserem to była codzienność. Służba zaopatrzenia pole do działania miała dopiero po wyjściu grup z Dęblina – precyzuje.

Pan Janusz wiernie, w szczegółach, relacjonuje zakres prac: – Pieniądze na „rozruch”, czyli zakup pieczywa, otrzymywaliśmy od kierownictwa pielgrzymki. Wcześniej organizowałem transport. Żeby ciąć koszty, kierowcy – w większości żuków – decydowali się jechać za darmo. Trzeba też było ustalić „obsadę”, a więc osoby odpowiedzialne za sprawną sprzedaż pieczywa, by ludzie nie musieli zbyt długo stać w kolejce, no i zatroszczyć się o bilon do wydawania reszty – sygnalizuje. Przewodniczący OSIiR ze śmiechem wspomina, jak jeden z kierowców pojechał do banku rozmienić pieniądze. – Na bilon wziął dwa wiadra, a że ciężar drobniaków był wielki, w jednym z wiader urwało się ucho. Tankowanie mieliśmy dzięki kartkom na paliwo, jakie pątnicy przekazywali kierownikowi pielgrzymki. A ponieważ stacji benzynowych w tamtych czasach było jak na lekarstwo, przed każdą tworzyły się kilometrowe kolejki… I, co ważne, jak tylko nasze żuki z napisem „zaopatrzenie pielgrzymki” zbliżały się do stacji paliw, kierowcy przepuszczali nas do przodu. Taki był duch zrozumienia i solidarności w narodzie – ocenia J. Olewiński.

 

Mówili, że wyżywią się kartoflami

Jako zaopatrzeniowcy – opowiada – spali po cztery godziny na dobę. Do piekarni jeździli albo bladym świtem, albo późnym wieczorem. Wcześniej trzeba było przeliczyć wysypany bilon, by mieć pieniądze na zapłatę za chleb. – Przyjęliśmy zasadę, aby na jednego pątnika przypadała ćwiartka bochenka. A że w pielgrzymce brało udział dziewięć, a nawet kilkanaście tysięcy ludzi, można przeliczyć, ile tych chlebów musieliśmy dowieźć – komentuje. Przewodniczący OSIiR wspomina sytuację z jednej miejscowości, gdzie – mimo wcześniejszych ustaleń – piekarnia nie wypiekła chleba. Po konsultacjach z kierownictwem pielgrzymki zapadła decyzja, by szukać po sklepach. – Zajeżdżaliśmy do wiosek, a ludzie zachęcali nas, by brać wszystko, co jest na półkach, mówiąc, że sami wykarmią się kartoflami. Wreszcie kierownik jednej z kieleckich piekarni powiedział, że wydadzą nam tyle chleba, ile zechcemy. Odpowiadam, że mamy dwa żuki. I jeszcze pokazali nam, jak składać bochenki, by chleb się nie pogniótł i żeby dało się zapakować pieczywo aż pod dach. I tak rozstawiliśmy się na odcinku od budynku do samochodu i rzucaliśmy jeden do drugiego – opowiada pan Janusz. Zachwala przy tym życzliwość i odwagę ludzi: – Po jednej z pielgrzymek otrzymałem list od kobiety, która pisała o nieprzyjemnościach, jakie miała z tytułu przyjęcia zamówienia. Nic sobie jednak z tego nie robiła, bo – jak mówiła – czuje dumę, że może pomóc pielgrzymom.

J. Olewiński dodaje, że oprócz chleba w ofercie sprzedaży mieli również pasztety z siedleckiego zakładu drobiarskiego. – Zamówiliśmy 10 tys. sztuk, kierując się zasadą: jedna puszka na jednego pątnika. I, co ciekawe, nie mogliśmy kupić ich bezpośrednio od producenta, tylko towar musiał przejść przez sklepy. Później były przechowywane w piwnicach ziemnych na posesjach przy ul. Starowiejskiej. A na pielgrzymce były sprzedawane jako „coś” do chleba… Takie to były czasy – podkreśla.

Wspomnienie interwencji milicji w sprawie pasztetów staje się pretekstem do wskazania kolejnego przykładu ludzkiej uczciwości: – W jednej z piekarni panie zgłosiły, że przez pomyłkę zostawiliśmy im za dużo pieniędzy. Wydały resztę, a my – w dowód wdzięczności – wręczyliśmy im karton pasztetów. Ależ się ucieszyły, bo w tamtym okresie chleb był, ale coś do chleba to już rarytas – tłumaczy.

 

Zaangażowanie i wielka lojalność

Wielka lekcja społecznej solidarności i piękny przykład służby na rzecz drugiego człowieka – przywołując postawę ludzi sprzed ponad trzech dekad, pan Janusz chwali przede wszystkim zaangażowanie młodych i ich wielką lojalność. – Przez cały dzień dzielnie sprzedawali chleb, a wieczorem zgłaszali się z chęcią zapłaty za zjedzoną bułkę. Mimo że do dyspozycji mieli wiadra pieniędzy, nikomu nie przyszło do głowy, by wziąć choćby grosz ze środków przeznaczonych na zakup chleba, a w szerszej perspektywie – pomoc potrzebującym w ramach działań komitetu. Było może ciężko fizycznie, jednak człowiek odpoczywał psychicznie – wspomina po latach, przyznając, iż rekompensatą za trud była wdzięczność i wielka życzliwość, z jaką spotykali się na każdym kroku. – Na pielgrzymkę w 1985 r. zabraliśmy transparent: „Bez Boga i solidarności nie ma chleba i wolności”. I, proszę sobie wyobrazić, że ludzie podchodzili do nas, by móc ponieść go choćby przez parę metrów… Taki był duch w narodzie – podsumowuje.

AW