Życie na raty
Kto z Państwa czyta kilkustronicowe płachty regulaminów, stanowiących załącznik do wszelkiego rodzaju umów? Pisane drobnym maczkiem, hermetycznym, niezrozumiałym dla przeciętnego zjadacza chleba językiem, pełne słownych dziwolągów są konstruowane w taki sposób, aby potencjalnego klienta (kontrahenta) skutecznie odstraszyć od ich lektury. Podpisujemy je, parafujemy każdą stronę – a jakże! – robiąc dobrą minę do złej gry, bojąc się przyznać przed zatroskanym konsultantem, że ni w ząb nie rozumiemy tego, co poświadczamy autografem. Bo honor nie pozwala. Ot, randka w ciemno.
No a potem…
Okazuje się, że tani kredyt wcale tanim nie jest (bo wliczono jeszcze prowizje, ubezpieczenia itd.). Superoferta umowy telekomunikacyjnej nie jest wcale taka dobra, jak tłumaczył pan w salonie: obiecane gruszki na wierzbie okazały się wielką ściemą i po trzech miesiącach trzeba za rozmowy słono bulić – promocje się skończyły. Reklamacje ani pełne żalu telefony na infolinię nic nie dają. „Przecież podpisał pan umowę, zaakceptował regulamin świadczenia usług. A tam było wszystko napisane!” Spuszczamy nos na kwintę, obiecując sobie, że już nigdy, przenigdy nie damy się zrobić w jajo. I choćby miało zająć to pół dnia, następnym razem umowę przeczytamy od początku do końca!
I tak do następnego razu…
Inny obrazek.
Sala wypełniona po brzegi ludźmi. Za 10 minut rozpocznie się pokaz foteli masujących o niezwykłych właściwościach. Średnia wieku uczestników spotkania to około 60 lat. Wszyscy są podekscytowani: „Jakie dziś upominki będą rozdawać? Kto wylosuje nagrody?” – pytają rozgorączkowani. Powoli robi się duszno. Napięcie sięga zenitu. Dochodzi do kłótni: „Pani tu nie siedziała. Proszę zostawić to krzesło!” – wykrzykuje kobieta w płaszczu. „Byłam tu przed panią, miałam telefon, musiałam wyjść na chwilę” – pani z telefonem usiłuje zająć miejsce z przodu sali. „Trzeba było nie odbierać” – odparowuje jej i mości się na krześle. „Ludzie to są naprawdę…” – syczy przez zęby. Panie wachlują się chusteczkami, panowie pochrząkują niecierpliwie. Każdy ściska w ręku imienne zaproszenie na pokaz. Zaraz się zacznie!…
Spece od marketingu wiedzą, jak działać. Wielotygodniowe szkolenia nauczyły ich sterować emocjami, kumulować napięcie w taki sposób, aby każdy kit został przyjęty jak prawda objawiona. Kupony, nagrody, entuzjastyczne świadectwa zadowolonych klientów dopełniają reszty. Czas jakby uległ zawieszeniu. Policzki zaczerwieniają się! Przecież to jak za darmo… Tyle nagród. Obietnice sypią się jak z rękawa! Ludzie żyjący z renty, emerytury gotowi są wydać krocie na wychwalony pod niebiosa gadżet. Co tam „jedyne” 4 tys. zł, skoro wszystkie dolegliwości pójdą w niepamięć! A jeszcze garnek dokładają w promocji! I lody były. I kawa gratis! I pani się tak cudnie uśmiechała.
A potem w domu?
Potem do głosu dochodzi rozum. I okazuje się, że „winda do nieba” okazała się zwykłą ściemą. Fotel to tania chińska podróbka. Po masażu boli, jak bolało. A tak w ogóle to podobne ustrojstwo można kupić za sześć stów w którymś z pobliskich sklepów z elektroniką.
A raty trzeba płacić.
Żal, złość na siebie, świadomość bycia oszukanym nie poprawiają humoru. Nawet nie pozwalają się przyznać przed znajomymi. Bo wstyd. Trzeba zagryźć wargi i bulić za łatwowierność.
To zaledwie przykłady ludzkiej naiwności. Pal licho, jeżeli chodzi tylko o garnek, kołdrę, fotel masujący czy robot kuchenny. Problem w tym, że cała nasza rzeczywistość zaczyna przypominać akwizycyjny show. W rolę akwizytorów wcielają się spece od PR. Troszczą się o to, by utrzymać odpowiednią temperaturę emocji. Zarzucić obietnicami.
Spotykam takich zaczarowanych ludzi codziennie. Żyją w transie i w żaden sposób nie dadzą się obudzić.
Problem w tym, że kiedyś przyjdzie zapłacić za naiwność. Czy wtedy wystarczy na raty?
Ks. Paweł Siedlanowski