I’m so funny…
Przyglądając się podejściu do życia wielu młodych ludzi, takie właśnie wrażenie można odnieść. Ich czas rozkłada się pomiędzy jedną imprezą a drugą, a każda z nich musi być bardziej szalona od poprzedniej. Cóż, takie czasy… Gorzej, jeśli w taki odbiór rzeczywistości wpisuje się Kościół. Rozumiem potrzebę docierania z Dobrą Nowiną do współczesnego człowieka, jednakże nie można pozycji Kościoła i jego przesłania zniżać do poziomu pop-kultury. A tymczasem to właśnie ma miejsce.
Popularność przede wszystkim
Wypadek Roberta Kubicy zelektryzował wszystkich w Polsce. Można śmiało powiedzieć, że losy dotkniętego przez tragedię polskiego kierowcy zajęły umysły od Odry do Bugu. Nie jest to dziwne. Nie jesteśmy jakoś przyzwyczajeni od pewnego czasu do sukcesów polskich sportowców, więc każda wygrana albo jej obietnica stanowi dla Polaków erzac triumfów. Ponadto serce nasze z natury łączą się w trosce i bólu z ofiarami wypadków, niezależnie od tego, kto jest ich sprawcą. Na takie wyróżnienie nie ma co liczyć ten, kto z opresji wychodzi cało. Biorąc więc pod uwagę powyższe stwierdzenia, nie można się dziwić, że doświadczony przez los w czasie rajdu dokoła Andory polski kierowca wzbudził powszechną litość w narodzie. Stał się swoistym punktem odniesienia dla medialnego współczucia, a każdy, kto chciał zaistnieć w sferze medialnej, przez pewien okres czasu odnosił się do niego w swoich wypowiedziach. Także kardynałowie.
Ze zdziwieniem przyjąłem przekazanie polskiemu sportowcowi relikwii sługi Bożego Jana Pawła II przez kard. Stanisława Dziwisza. Pomijając fakt, że mamy do czynienia na razie z pamiątką po wielkim rodaku, a nie relikwią uznanego przez Kościół świętego, to jednak zastanawiam się, czym zasłużył sobie Robert Kubica na to wyróżnienie. Przecież chyba nie samym wypadkiem. Dalsze jednak wypowiedzi hierarchy Kościoła w Polsce zdziwienie moje potęgowały. Otóż stwierdził, że jeśli nasz kierowca zechciałby wybrać się na uroczystości beatyfikacyjne, to zapewni mu miejsce w pierwszym rzędzie. Jak sam określił, będzie to „pull position”. I tutaj zapaliła się we mnie czerwona lampka. Przecież liturgia Kościoła nie jest jakąś formą zabawy masowej, do jakiej zaliczyć należy zawody sportowe, zaś uczestnictwo w niej nie jest formą igrzysk dla sportowców, ale jest to oficjalny kult Kościoła, czyli oddawanie chwały Bogu oraz miejsce uświęcenia człowieka. Przydawanie temu wydarzeniu, nawet jeśli ma to być zabawne stwierdzenie, znamion świeckości jest co najmniej pomyłką, jeśli nie zniżaniem świętości do poziomu bruku. Jedyne, co może jakość tłumaczyć hierarchę, to chęć zaistnienia w przestrzeni współczesnej kultury, w miarę okraszona popularnością społeczną. Problem jest jednak w tym, że jeśli patrzeć będziemy na słupki poparcia społecznego, wówczas straci na tym wiarygodność naszego głoszenia, zaś prawdy wiary staną się towarem sprzedawanym na rynku współczesnego społeczeństwa. Zaś uroczystość beatyfikacyjna sprowadzona zostanie do pikniku na Placu św. Piotra.
Pomyśl zanim powiesz
Kwestia nieprzemyślanych wypowiedzi nie jest tylko domeną jednego polskiego biskupa czy księdza. Zdarza się bowiem, że, chcąc zabłysnąć w towarzystwie, wkręci się jakiś cytacik dopasowany do współczesnego slangu i już wydaje się, że równy chłop z tego duchownego. Tak było z nieżyjącym już arcybiskupem Józefem Życińskim, który na potrzeby doraźnej akcji wykorzystał słowa św. Augustyna. Wyrwane z kontekstu i użyte dla wsparcia WOŚP stanowiły jednak przeinaczenie myśli biskupa z Hippony, który właśnie tymi słowami uzasadniał porządek miłości (ordo amoris), nakazujący najpierw troszczyć się o najbliższych, a potem o innych. Poza tym ujęcie miłości św. Augustyna bliższe było caritas (miłości bezinteresownej) niż filantropii, która cechuje wszelkie działania charytatywne. Tymczasem dzisiaj stało się ono hasłem popierania przez Kościół akcji J. Owsiaka, co jednak nie było zamiarem św. Augustyna. Hierarcha z Lublina zyskał popularność, a myśl Doktora Kościoła została przeinaczona. Czy o to chodzi? Zresztą po śmierci arcybiskupa Życińskiego dowiedzieliśmy się w mediach, że był on człowiekiem, który nie bał się samodzielnie myśleć, oraz był wierny nauczaniu Kościoła, szczególnie Jana Pawła II. Tylko że to jakoś się wyklucza. Zdaje się bowiem, że przyjmując w całości naukę Kościoła, zgodnie z Katechizmem, podporządkowuję jej swój umysł i wolę. Oczywiście robię to dobrowolnie, ale jednak podporządkowuję. Mogę i powinienem szukać uzasadnień dla tejże nauki, lecz w przypadku konfliktu wierność Kościołowi nakazuje mi zawiesić swój tok myślenia. Nie można bowiem mieć ciastka i zjeść ciastko równocześnie. Przecież nie można uznać za samodzielność myślenia faktu wyrażenia swojego sprzeciwu wobec jakiejś nauki, a potem powrócenia w pielesze domowe w wierności zakwestionowanej nauce. To nie jest samodzielność, tylko schizofrenia bądź konformizm. Jeśli chcę być wierny swojemu przekonaniu, to wówczas należy przy nim trwać niezależnie od konsekwencji. W takim rozumieniu jednak najbardziej samodzielnie myślącym katolikiem w Polsce jawi się nie biskup Pieronek czy inny, ale o. Rydzyk (jakkolwiek brzmi to niesłychanie). Osobiście jestem zwolennikiem wierności Bogu w Kościele, jak zresztą pisze o tym w swojej autobiografii obecny papież.
Wieża Babel
Dla popularności dzisiaj wielu zrobiłoby wszystko. Chwila sławy nęci. Ale ta pokusa nie powinna dotykać Kościoła. Sprowadzanie treści wiary do poziomu zabawy może się skończyć tragicznie dla całej wspólnoty wierzących. Jeśli bowiem w wyrażeniu: „I’m so funny!” (Jestem taki zabawny) zamienimy tylko jedną literkę, mianowicie zamiast „u” wstawimy „a”, wówczas może się okazać, że nasza popularność lekko zalatuje nieładnym zapachem. A my sami nie wyglądamy zbyt apetycznie. Ale nie będę, przez wrodzoną skromność, tłumaczył na polski, co z tej zamiany wynika.
Ks. Jacek Świątek