Miłość stoi tam na straży
O ile pierwszy akt wandalizmu można uznać za zwykłą, choć moralnie naganną, chęć „obłowienia się” dzięki skradzionym precjozom, o tyle to drugie wydarzenie przyprawia normalnie myślącego człowieka o dreszcze. Przypomnijmy pokrótce: dwaj strażacy, którzy zgodnie z miejscową tradycją pełnili wartę przy ołtarzu Grobu Pańskiego, postanowili nie tylko dobrać się do skarbonek, w których wierni składali datki, ale ponadto jeden z nich wyjął z monstrancji Najświętszy Sakrament i ugryzł hostię, a prócz tego załatwił swoją potrzebę naturalną na ołtarz wystawienia. Owszem, na prokuraturze stwierdzili, że byli pod wpływem alkoholu, ale jego ilość nie była chyba tak znaczna, że nie mogli kontrolować swoich poczynań. Sam fakt bycia w kościele pod wpływem procentów jest nie do przyjęcia, ale pomińmy to na razie milczeniem. Można oczywiście twierdzić, że nie mieli świadomości, czyli po prostu nie zdawali sobie sprawy z tego, co czynią, ale wówczas ich straż przy ołtarzu cokolwiek trąci głupotą. Pozostaje tylko jedno wytłumaczenie ich działań: otóż postanowili umilić sobie nudnawą wartę jakąś formą zabawy. I tu rozpoczyna się już nie politowanie, ale przerażenie.
Wasze gwiazdy w ciemnościach pogasną znów
Poseł Prawa i Sprawiedliwości Stanisław Pięta w swojej interpelacji sejmowej wyliczył, iż w ciągu ostatnich pięciu lat mieliśmy do czynienia z ponad 60 przypadkami spektakularnych profanacji tego, co winno być święte. Prosta matematyka wskazuje, że na miesiąc przypadała w tym czasie jedna profanacja. Nie tylko w wymiarze religijnym i nie tylko w odniesieniu do religii katolickiej. Ostatnie potraktowanie popiersia młodziutkiej Inki w krakowskim Parku Jordana czy też niszczenie nagrobków na cmentarzach sióstr zakonnych wskazuje na dość jasne ukierunkowanie działań sprawców. Łączy ich niechęć do tego, co związane z Kościołem katolickim i wiernością ojczyźnie. Podana jednak przez posła statystyka wskazuje, iż nasilenie aktów profanacji miało miejsce po katastrofie smoleńskiej. A to oznacza, że atmosfera Krakowskiego Przedmieścia z dokonywanymi tam atakami na modlących się ludzi zaczęła rozlewać się na kraj, obejmując mózgi nie tylko młodych wykształconych z wielkich miast. Największym jednak problemem stało się to, iż same akty profanacyjne są traktowane jako element określonej walki ideologicznej (chociażby sprawa profanacji szopki betlejemskiej) lub jako część „dobrej zabawy”. Zaznaczyć należy, że te dwa elementy ostatnimi czasy idą nawet w parze. Wystarczy wskazać na zachowania w studio autorów „Porannego WF” czy też sceniczne „happeningi” Adama Darskiego, drącego Pismo Święte i nazywającego je „g…em”, nie wspominając już o słowach niejakiej Dody o ziołach i naprutych facetach. Stanowią jednak tylko mały element o charakterze eventowym. Ale to właśnie takie wydarzenia, bagatelizowane przez media i (niestety) wspierane przez polityków (Palikot z serdelkami zawieszonymi na krzyżu) sprawiają, że dane zostało przyzwolenie na kulturowe ugruntowanie takich zachowań i umieszczenie ich w ramach dopuszczalnej satyry. Jest jednak jeszcze jedno „ale”…
Na nich się jeszcze święty ogień żarzy…
Wystarczy przywołać wydarzenia z sierpnia 2010 r., które rozegrały się na Krakowskim Przedmieściu. Przypomnijmy sobie ten iście dziki tłum otaczający garstkę modlących się pod krzyżem ludzi, który wyraźnie domagał się posłania moherów na stosy, krzyżował pluszowego niedźwiadka i przerzucał się takąż kaczką, skandując przy tym: „Jeszcze jeden!” Tym, co najbardziej zapamiętałem z tamtego wieczoru, była przeogromna samotność małej grupy ludzi, których starał się zaszczuć dziki tłum. Na to dano przyzwolenie. A kto dał to przyzwolenie? Otóż władza, przy milczeniu części Kościoła. I nie mam na myśli tylko czy przede wszystkim hierarchii, ale właśnie wiernych, którzy milczeli, widząc, co się dzieje. Pomijając już polityczne uwikłanie tamtych zdarzeń, to atakowani byli ludzie, którzy odważyli się w przestrzeni publicznej dokonywać aktów stricte religijnych, tzn. modlili się. Późniejsza twórczość niektórych kabaretów tylko pogłębiła stan rozbawienia i dokazywania z dziedziny religijnej. Ołtarze zostały splugawione nie „dopiero teraz”, bo dzisiaj mamy już pokłosie tamtych zdarzeń. Jest nim dopuszczenie możliwości kpiny nawet z Osoby Chrystusa, uczynienie ze sfery religijnej domeny zabawy i coraz śmielsze wkraczanie w nią bez zahamowań. Jest to jednak także ostateczne rozdeptywanie duchowej części chrześcijaństwa. Nie oznacza to patosu. Kulturowa osłona świętości stanowiła nieprzekraczalną dotychczas barierę. Dzisiaj już nie tylko dorosły facet przebrany za motylka towarzyszy procesji Bożego Ciała, ale nastoletni strażak nie waha się w imię dobrej zabawy oddawać mocz na ołtarz z wystawionym Najświętszym Sakramentem. A od tego tylko krok do czegoś innego.
Każda epoka ma swe własne cele
Całkiem niedawno na stronie niemieckiej Antify znalazły się życzenia z okazji świąt bożonarodzeniowych, w których autorzy wyrażali nadzieję, że w przyszłe święta, a więc w 2013 r., ogrzeją się przy płonących kościołach. Na efekt nie trzeba było długo czekać. W czasie tegorocznego Wielkiego Postu podpalono jeden z kościołów w Belgii. Za podpałkę posłużył egzemplarz Pisma Świętego. Znudzona lewacka młodzież wreszcie znalazła wroga, którego należy zniszczyć. Także fizycznie. Niedaleko ten podpalony kościół znajduje się od niedopałków papierosów, gaszonych na szyjach kobiet modlących się na Krakowskim Przedmieściu, i od sprofanowanego Najświętszego Sakramentu w ołtarzu Grobu Pańskiego. Wyznawcy Chrystusa powoli stają się przeciwnikami społeczeństwa, a przynajmniej za takich są uznawani. A ponieważ jakobińska zasada: „Nie ma wolności dla wrogów wolności” nigdy nie została przez lewactwo porzucona, staje się ona asumptem do jeszcze ostrzejszych działań. Nie mam pewności, ale starorzymskie zawołanie: „Chrześcijanie do lwów!” może dość szybko stać się faktem współczesnym. Hasło zostało już dane.
Ks. Jacek Świątek