Do Betlejem pospieszajcie…
Niby jest prosto, bo każda szopka kościelna, a nawet na placach miast poustawiana niczym drogowskaz kierunek pokazuje. Niekoniecznie geograficzny, raczej wewnętrzny. To niby nic trudnego, przecież prostota wigilijnych potraw i trzask łamanego opłatka tak łatwym czyni wędrowanie. A jednak nie sposób odnaleźć Betlejem. Dlaczego?
Czy tylko dlatego, że religię z tradycją pomyliliśmy? Czy to ułatwi, że zwyczaje będziemy odrzucać, by czystość quasi-biblijną uratować? Czy wystarczy zakrzyczeć, że krasnal w czerwonej czapce imitacją jest tylko świętego w Bari pochowanego? Łzawe przeprosiny i pojednania pod jemiołą mają stać się erzacem wędrówki do Betlejem, bo przecież łatwiej uwierzyć w człowieczeństwo największego wroga, niż objąć rozumem człowieczeństwo Boga? Nie w tym tkwi nasz niepokój i niemożność poruszenia duszy, by dotarła do Miasta Dawidowego. Nasza trudność tkwi w tym, że są dwa Betlejem. Pozornie geograficznie tożsame, a jednak leżące na dwóch biegunach. Oddzielone przez nas jak światło od ciemności.
Między wybranymi policzył
To pierwsze tchnie łagodnością i chociaż w ludowej gwarze zaśnieżone jest po uszy, to jednak ciepła w nim nie brakuje. Różowe policzki Dzieciątka, zadumana twarz Matki, zadziwione i troskliwe oczy Opiekuna, para z pyska wołu i osła, pasterze z pozdejmowanymi jak na podniesienie czapkami, owieczki spokojnie śpiące u stóp. Takie ładne i śliczne. I nie jest to dziwne, bo przecież z bezmiaru Miłości zrodzone. Choć na ludzki sposób uczynione, jednak z głębi nadziei i tęsknoty wypływające. Dzieciak nie boi się podejść i pieniążek aniołkowi wrzucić, bo przecież poczciwie pokiwa główeczką, jakby nieustanne „Tak!” człowiekowi mówił. Szkoda, że ludzka pogoń za nowoczesnością jak z automatu wyrzuca komputerowe „Bóg zapłać!”. Cóż, On zawsze płaci za człowieka. Przez wieki nawykł już do tego, więc i uśmiechnięty będzie, gdy usłyszy maszynę za człowieka i anioła mówiącą. A i starszy do takiego Betlejem bez strachu podejdzie, bo chociaż na ulicy dzisiaj lęka się dzieci, ich pomysłów na życie i uzasadnianej psychologicznie bezkarności, to jednak to Dziecię, nawet jeśli z gipsu jest uczynione, tchnie wspomnieniem szczęśliwych lat dzieciństwa, gdy matka w fartuch wtulała dziecinne troski i zmartwienia. To Betlejem niebiańskie jest i ludzkie zarazem, nie sposób przejść swobodnie i uznać je tylko za miraż ludzkich marzeń. Jest prawdziwe po głębię ludzkiego istnienia, sięga wieczności. „W ciele ludzkim Bóg jest skryty, na pokarm ludziom obfity. Ciałem karmi, Krwią napoi, by człowieka w chwale swojej między wybranymi policzył”.
„Krzyk usłyszano (…), płacz i jęk wielki”
Ale cieniem się kładzie drugie Betlejem. Choć później to się wydarzyło, jednak związek jest jasny. Pomordowane dzieciaki w ramionach matek. Dużo więcej ich niż Jedynak w żłóbku. Nie idzie jednak o oskarżanie Boga, bo Ten niewiele z tym miał wspólnego. Władca z Jerozolimy postanowił zabawić się w Boga i nakazał przeciąć nić życia dwulatków oraz młodszych. Herodiańskie Betlejem jest aż nadto rzeczywiste. Boimy się go, więc zamykamy w granicach przypowieści, mitu i legendy o straszliwym władcy. Szukamy Herodów wśród nas, oskarżamy ich i wydajemy na nich wyroki. Nie idzie jednak o to. Zbyt łatwo byłoby tylko tak postąpić. Odsunąć od siebie oskarżenie, innych skazać i miejsce w Otchłani im wyznaczyć. Bólu tych matek, krwi tych dzieci, jęków i spazmów nie zaklajstrujemy papierowymi dekoracjami, ckliwie tatrzańskimi. Płaty białego jak wata śniegu nie zasłonią krwawych plam. Betlejem ma i tę twarz. Boimy się, że ona wylezie. I nie bez przyczyny. Bo ona wyłazi. Widzę ją, gdy wspominam rzezie wojenne. Patrzy na mnie, gdy polityk rzuca do konkurenta obelgę. Skamle do mnie, gdy zmusza się robotnika do pracy w niedzielę. Rysy jej dostrzegam w ciałach dzieci rozszarpanych w łonach matek. Tkwi niemiłosiernie w osamotnionych źrenicach rodziców pozostawionych nawet na święta w przytułku. Krzyczy, gdy kapłan nabożny człowieka nazwie śmieciem. Nie umiera, gdy zamarzłego zabierają do kostnicy, która cieplejsza jest od mrozu i serca bliźniego. Nie, ja nie oskarżam innych. Przerażeniem napawa nas to, że zawsze jest to nasza własna twarz. Tak, tego Betlejem się boimy. I dlatego grzęźniemy w barszczu z uszkami, kaczce nadziewanej i opłateczku tradycyjnie poświęconym, by podzielić naszą cieplutką hipokryzję.
„bośmy winni (…) Słowo ciałem się stało…”
Gdy w wieczór wigilijny przechodzę ulicą, by zdążyć do domu rodzinnego, zastanawiam się czasem, ile prawdy jest w talerzach pozostawionych dla niespodziewanego gościa. Korci mnie, by zadzwonić do pierwszych lepszych drzwi. Boję się jednak. Nie tego, że mnie ktoś wyśmieje czy też zadziwi się, że to czynię. Boję się, że ze mnie wyjdzie to drugie Betlejem, pełne roszczeń i żalów. Ale przejść przez nie trzeba, by dotrzeć do prawdziwego. Nierozpoznany przez swoich Bóg, z twarzą małego dziecka, którą widzę na dawnych własnych fotografiach, chce tego. Prawdziwe Betlejem, przedmiot mojej tęsknoty, tkwi we mnie. Ono tam jest. Bóg przecież przyszedł do swoich, którzy raj porzuciwszy, inaczej odnaleźć go nie mogą, jak ścieżyną przez własną duszę. Odnaleźć Dziecko w sobie – to nie sentymentalizm czy infantylizm. To odkrywanie Prawdy. „O, nie masz Go już w szopce, nie masz go w żłóbku tam. Więc gdzie pójdziemy, Chryste? Gdzie się ukryłeś nam?”. W tajni mojego serca jest żłób i szopa dzisiaj. Muszę przejść przez krwawe Betlejem duszy, by zakwitła gwiazda – drogowskaz do raju. Pod ręką Kaina zawsze znajdę Abla. To Dziecko uśmiechnie się do mnie, nawet jeśli mechanicznie za aniołkiem modernistycznym powiem „Bóg zapłać!”.
Tego wybuchu dziecięctwa życzy sobie i Czytelnikom na Święta. Nie, nie na Święta. Na zawsze.
Ks. Jacek Świątek