Salonowa rewolta
Już wtedy zauważyłem, że niestety nie spełniam kryteriów współczesnego trybuna i rewolucjonisty. Nigdy przecież nie miałem własnego programu w telewizji, nie jestem milionerem, nie pełniłem funkcji prezydenta ani premiera.
Mało tego: nigdy nie byłem nawet szeregowym członkiem rządu czy posłem. Jaki więc ze mnie rewolucjonista bądź obrońca demokracji? Na domiar złego żyję za mniej niż 2 tys. zł netto na osobę w rodzinie, co zaprzecza głoszonym z rewolucyjnych trybun teoriom. Zgodnie z nimi już dawno powinienem umrzeć, albo posłuchać dobrych rad byłej prezydenckiej pary i wyjechać z własnego kraju, bo przecież dano mi wolność.
Dorastałem w zupełnie innej rzeczywistości. Przynajmniej na pozór, bo jak echo brzmi w uszach powiedzenie już przytaczane: „Tak wiele musiało się zmienić, żeby nic się nie zmieniło”. Uznajmy jednak, że była to rzeczywistość zupełnie inna i pod wieloma względami jest to z pewnością założenie słuszne. Wtedy był jeden, jedyny i słuszny kierunek. Jedna, jedyna i słuszna droga. Jedna, jedyna i słuszna myśl. Każdy, kto miał inne zdanie, był nie dość, że kotrrewolucjonistą, to w dodatku pełzającym.
Czasu upłynęło sporo, a wiele się nie zmieniło, poza nazewnictwem. Utrwalił się pewien porządek, przydział czynności i zakres praw dla niektórych. Pozostali mają głównie obowiązki. Skamieniał układ, który sam sobie dał prawo korzystania z rozmaitych przywilejów, pozostałym pozostawiając rozkosz upajania się enigmatycznie brzmiącym pojęciem wolności. Układ zawsze ma rację, co potwierdzą w ostateczności koledzy z europejskich instytucji. Układ macha jak maczugą hasłami: wolność i demokracja. Każdy, kto ośmiela się mieć inne zdanie, teraz jest antydemokratą i dokonuje zamachu na wolność. Nie zmieni tego nawet fakt, że został wcześniej wybrany w demokratycznych przecież wyborach.
Układ powie: a cóż to za wybory, w których wybrano nie tych, których trzeba było wybrać? I kto tak źle wybrał? Wiadomo: ciemnogród, zacofani katole i kupiona za 500 zł patologia. Przecież takim to trzeba demokratycznie i w imię wolności odebrać prawo głosu, albo przynajmniej – jak kiedyś nawoływał powiatowy kubełek – schować dowód na wybory. Wtedy będzie jak dawniej: jedynie słusznie, jedynie prawdziwie i prawdziwie demokratycznie. I dalej będziemy pławić się w swoim demokratycznym umiłowaniu wolności.
Prawdziwi i zdeterminowani obrońcy demokracji nie odpuszczają łatwo, bo są przecież prawdziwi i zdeterminowani. Nawet w święta będą z poświęceniem blokować sejmową mównicę, chociaż akurat wtedy nikt nie chce z niej korzystać. Zjedzą tradycyjny wigilijny pasztet i – prawie jak sześciu króli, z Belzebubem na czele – udadzą się na wypad do Portugalii. Wprawdzie samolotem, a nie na Rubikoniu, ale jednak. I dalej otwarcie będą nawoływać do nieposłuszeństwa legalnej władzy, wypłacając sobie za tę czy inną usługę 90 tys. zł z wolontariatu. O co krzyk? Przecież to są drobne sumy.
Krzyku nie ma, ale jest niebezpieczeństwo, że ludzie kierowani przede wszystkim chęcią własnej korzyści lub obawą jej utraty, napełnieni otwartą nienawiścią do rządzących, używając górnolotnych haseł i pod maseczką ideałów, krok po kroku wędrują w trudnym do określenia kierunku i zabierają w tę wędrówkę innych. Hasła są coraz bardziej niebezpieczne, pełne lekceważenia, niezdrowej arogancji. Lawiny łatwo zatrzymać się nie da, a o tym przede wszystkim i jedna, i druga strona pamiętać powinna.
Janusz Eleryk