Historia
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Nasze serca biły dla leśnych

Z „Echem Katolickim” zawsze po drodze! Tymi słowami rozpoczynam moje skromne wspomnienia dotyczące niezwykle ważnych wydarzeń, które miały miejsce w pierwszych powojennych latach.

W Serpelicach, mojej rodzinnej miejscowości, wojna skończyła się - można powiedzieć - w trzecią niedzielę lipca 1944 r., ponieważ właśnie wtedy, podczas Sumy odprawianej przed skromną, ale uroczą kaplicą, dali się zauważyć żołnierze sowieccy. Zatrzymali się tuż przed kaplicą i spokojnie czekali na zakończenie Eucharystii. Dzień był piękny. Czyściutkie słońce otwierało serca ku radości - tak nam się wydawało. Za miesiąc miałem ukończyć szósty rok mego życia. Sowieci zrobili najpierw… dobre wrażenie - zachowali się skromnie, chętnie podejmowali rozmowy, siadając na ławkach przy ogródkach. Ale tak było tylko na początku. Szybko dała o sobie znać okrutna rzeczywistość. Kogoś wywieziono na Sybir. Kogoś ścigano ze względu na to, że podczas hitlerowskiego najazdu należał do organizacji partyzanckiej, a nie poddawał się nowemu najeźdźcy. Rodzice coś mówili szeptem, a zawsze chodziło o Polskę, o jej imię, jej rzeczywistość, jej samoistnienie. Z dyskretnych rozmów starszych wynikało bowiem, że coś nam jednak grozi. A więc nie ma końca wojny.

Ojciec mój założył wiejską spółdzielnię. Towar przywoził go z Białej Podlaskiej. Całą obsługę sklepu stanowiła sprzedawczyni. Z czasem sprzedawczyni odjedzie, krótko będzie sprzedawcą schorowany młody człowiek. W końcu wypadnie ojcu prowadzić ten sklep, który powstał dzięki zbiórce dokonanej niemal w całej wsi. Ten sklep dumnie nazywał się spółdzielnią. Ojciec służył w polskim wojsku. Przez jakiś czas bronił granicy nad jeziorami, których było dość na Białorusi, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Mińska. A potem zmieniło się wiele po przybyciu wojsk sowieckich. Granica nam się przybliżyła – i to bardzo – ku Warszawie. To od ojca usłyszałem o Piłsudskim. O wojnie także. Z racji wybuchu powstania warszawskiego wraz z rodzicami nocami wypatrywaliśmy dymów nad Warszawą.

Często dawały się słyszeć…

 

…głosy o partyzantce

Wiadomo, że partyzanci musieli się chronić. Ścigano ich i nie było to tylko zadanie Sowietów, którzy czuli się panami na terenie Polski. Nie mogłem pojąć, jak „nasz” rząd mógł na to pozwalać. Zaraz na początku nowej rzeczywistości, razu pewnego wcześnie obudziłem się rano, nie mogąc pojąć, skąd w domu wzięli się mundurowi. Rodzice wystraszeni. Ojca chcieli zabrać do więzienia. Nie wszystko rozumiałem. Przybiegła do nas moja wspaniała ciocia Teofila. Wzięła mnie ze sobą i popędziliśmy krowy na pastwisko. Mimo niemal kilometrowej odległości słychać było krzyki bitych współmieszkańców naszej wioski. A kiedy ciężarowy samochód ruszył, ciocia zwróciła się do mnie, bym spojrzał, gdy będzie przejeżdżał obok nas, czy nie ma na nim ojca. Nie zauważyłem go. Nadal mógł więc prowadzić wiejską spółdzielnię.

Pamiętam też pewna zimową noc. Przebudziłem się i zobaczyłem światło w sąsiednim pomieszczeniu. Na ławkach siedziało kilkunastu mundurowych. Grzali się. Rozmawiali z rodzicami. Często zresztą odwiedzali sklep. Przecież żyli w lasach. Tam nic do jedzenia nie było, zwłaszcza zimą. Przychodzili więc do sklepu. Poza garścią cukierków, kawałkiem ciasta dostawali jeszcze butelkę z procentowym trunkiem. Po latach, gdy zastanawiałem się nad tamtymi odwiedzinami w spółdzielni, nie mogłem się nadziwić, że mój ojciec nigdy nie narzekał, nigdy nie przeklinał ani nie wyzywał przybyszy od bandytów. Dopiero z czasem dowiedziałem się, że byli to partyzanci,…

 

…ludzie lasów,

nasi rodacy, którzy nie chcieli dopuścić do zniewolenia naszego kraju. I wtedy zrozumiałem, że służba wojskowa mojego ojca nie była tylko obowiązkiem. Ojciec cenił wojsko polskie, także tych żołnierzy, którzy pozornie robili „szkodę”, a w rzeczywistości byli bohaterami. Oni przecież walczyli o wolną Polskę. Dzięki temu nie daliśmy się zwieść. Często podkradałem się bliżej miejsca, gdzie byli goście, koledzy ojca, którzy po cichu, ale odważnie, z przekonaniem mówili o Polsce.

W 1945 r. zacząłem chodzić do szkoły. Mieliśmy piękną szkołę – w lesie, nad Bugiem. Od południa znajdowały się Serpelice, a od północy Klepaczew i Zabuże. Wieś zbudowała ją w dwudziestoleciu międzywojennym. Od klasy piątej uczyła się w niej również młodzież z dalszych wiosek. Nasze wędrówki do szkoły i z powrotem łączyły się często z ówczesną sytuacją. Pamiętam, jak pewnego razu głośnym śmiechem zareagowaliśmy na jednego z ludowych żołnierzy, który nie był w stanie przeskoczyć niewielkiego ogrodzenia. Dla nas bardziej liczyło się przedwojenne wojsko. Opowiadaliśmy o białym koniu, na którym oczekiwaliśmy przyszłego wybawiciela naszej ojczyzny. Ale te nadzieje szybko zgasły. Czekaliśmy na Polskę, ale nie widzieliśmy szans na jej odzyskanie. Coraz więcej chcieliśmy wiedzieć o różnych formacjach partyzanckich. Z bólem dowiadywaliśmy się o zastrzelonych i uwięzionych „leśnych”. Odbieraliśmy to jako stratę, kolejne klęski. Może o tym świadczyć fakt, że kiedy na płotach pojawiły się plakaty, na których umieszczono nazwiska leśnych żołnierzy, namawiające ludność do złożenia donosu ze wskazaniem miejsca, gdzie mogą przebywać, nie znaleźli się chętni. Na pierwszym miejscu było…

 

…imię i nazwisko „Młota”

– Władysław Łukasiuk. Był to jeden z naszych. Urodził się w Tokarach, zaledwie kilkanaście kilometrów od Serpelic. Powracając ze szkoły, czytaliśmy te ogłoszenia, które zawierały nazwiska i wysokość nagród za złożenie donosu. Za zdradę „Młota” ofiarowywano 400 tys. zł. Za następnego 300, za kolejnego 200 i za ostatniego 100 tys.

Zrozumieliśmy wtedy, kim jest „Młot” i byliśmy dumni. Nie doszło do zdrady, bo przecież – jak pisał Piłsudski – Podlasie najdzielniej walczyło o wolność podczas powstania styczniowego. Ale dla nas wszyscy z „leśnych” walczyli najdzielniej. To dla nich biły nasze serca – i tak jest po dziś dzień.

Pewnego razu do naszej wioski przyjechało bardzo wielu mundurowych. Pochodzili z różnych formacji, ale wszyscy byli ubrani w komunizm. Ustawili się szpalerem przed zespołem leśnym – długość tej linii od brzegu Bugu w stronę Hołowczyc wynosiła jakieś cztery kilometry – i taką tyralierą zaczęli przeczesywać lasy od Serpelic, przez Klepaczew, Zabuże, a nawet Mierzwice. Tylko jeden metr dzielił poszczególnych ścigaczy. Nikogo nie dopadli. Nami targały wielkie emocje, gdy tak patrzyliśmy na setki mundurów, pytając samych siebie:

 

Kim oni są? Komu służą?

Odpowiedzi nie docierały z zewnątrz. Szukaliśmy ich w rodzinnych rozmowach, w dyskretnej lekturze i na modlitwie. Byliśmy młodzi, dorastaliśmy. Posługujący w Serpelicach kapucyni – ojciec Anioł i brat Bartłomiej byli wcześniej świadkami tego wszystkiego na dalekiej Ukrainie i potrafili dzielić się z nami swoimi doświadczeniami. Dobrze to czynili. Dzisiaj czuję wielką wdzięczność wobec wszystkich – poczynając od rodziców i nauczycieli, przez koleżanki i kolegów oraz współmieszkańców Serpelic, na kapucyńskich braciach kończąc. To oni utrwalili w pamięci i sercu, że wolność i uczciwość, prawość i odwaga, sumienie i wiara to najwspanialsze budulce, szczególne tworzywo godne człowieka. Taki bowiem program wciąż przewiduje Stwórca!

LI